Drugi raz prezentowany jest musical "Hair" polskiej publiczności. Za pierwszy, dziś legendarny, spektakl wziął się 10 lat temu w Gdyni Wojciech Kościelniak. Część tamtej ekipy, przeniosła się potem do Wrocławia, gdzie reżyser został dyrektorem teatru muzycznego. I stąd (stamtąd) bierze się też wrocławskie "Hair", choć to zupełnie inne przedstawienie. Zaczął je Cezary Studniak, który dobierał współpracowników i obsadę, inscenizując akcję w domu hippisowskiej komuny, przypominającym pracownię artystyczną. Dzięki temu mocno związana z broadwayowskim i filmowym scenariuszem historyczość nie ma pierwszoplanowego znaczenia. Tu liczy się energia, wigor, siła witalna i mentalno-seksualna rewolta wobec norm każdego społeczeństwa klas średnich. Zresztą sprzeciw nie jest wcale jednostronny, bo główny bohater Claude Bukowski (jednak on staje się postacią numer jeden) przeżywa poważne i ponadczasowe dylematy osobisto-zawodowe, w końcu też przegrywa, przyjmując obowiązujący styl bycia-zniewolenia. Chce zdobyć "kupę kasy", więc musi się dopasować. W oryginale chodziło o wojnę w Wietnamie, we wrocławskiej wersji o coś więcej, o każdą wojnę i każdy narzucony porządek. Dlatego mundur zmienia się w garnitur, a w fantastycznie wymyślonej i pokazanej scenie halucynacji zabijają się tak różni etnicznie zabójcy. To, że wszystko działa, splątanie światów nie przeszkadza (przeciwnie!) to zasługa spajającej całość przestrzeni Michała Hrisulidisa. Tutaj zdarzyć może się każdy wątek ludzkiej historii.
Nie wiem, ile w "Hair" pomysłów Konrada Imieli, który zdecydował się przejąć pieczę nad spektaklem, w ostatniej chwili przekładając o dwa tygodnie datę premiery, nie wiem, ile Cezarego Studniaka (Bergera z gdyńskiej wersji musicalu). Najważniejsze w końcu przedstawienie. A wrocławskie jest porywające, poruszające, momentami wybitne. Już we foyer stajemy się gośćmi szczególnej rzeczywistości, płaszcze odbierają od nas aktorzy. Od początku też wykonawcy zapraszają publiczność do współdziałania, rozmowy, tańca, przyjaznych gestów, w finale do wejścia na scenę i chóralnego śpiewania "Let the Sunshine In". Pierwszy akt przedstawia grupę kolorowych typów, upajających się hasłami miłości hetero- i homoseksualnej, upijających się alkoholem i odurzaczami, zawiązuje relacje między postaciami. Programowo wolny Berger (Bartosz Picher) i jeszcze nieujawniający tożsamościowego zagubienia Claude (Adrian Kąca) oraz cała galeria pozostałych mieszkańców wielonarodowościowej komuny spędza czas na nieustannej imprezie, z boku i z dala od polityczno-społecznych wydarzeń, którym pokazuje się po prostu tyłek. Dopiero pojawienie się protest-aktywistki Sheili (Agnieszka Bogdan) przywieje trochę realnego świata. Kluczową chwilą staje się teatralnie odegrana komiczna międzypokoleniowa konfrontacja, kiedy z balkonu zejdzie do kompanii nieokreślona płciowo postać ubrana w suknię z czasów przed rewolucją francuską (Tomasz Leszczyński jako umowna Margaret Mead). Portretowanie pokolenia głoszącego sex, drugs and rock and roll, peace, love and understanding otrzymuje ponadczasową klamrę. Z jednej strony ludzie przebrani w gorset osiemnastowieczny, z drugiej ci wpisani w modę lat sześćdziesiątych. Kogo wybieramy?
Wybór nie wydaje się dziś taki oczywisty, skoro Jeannie (Monika Dawidziuk), dziewczyna w zaawansowanej ciąży, pije i pali, przewracając się podczas jazdy na wrotkach. Także kiedyś obrazoburcze gesty, szyderstwa z na przykład rytuałów religijnych nie mają teraz żadnej siły obrażania. Wszystko było, długie włosy i kolorowe koszule noszą nasi politycy, a jeśli nic nowego pod słońcem, to czym tu się emocjonować. Pierwszy akt wygrywają więc artyści, doskonale tańcząc i śpiewając bardzo dobry przekład (Agnieszki i Konrada Imielów). Akt drugi wygrywają zapadające w umysł sceny. Narkotykowy seans grupy hippisów staje się bowiem szansą na wyrazisty przekaz najprostszych i najtrudniejszych do osiągnięcia prawd: kochaj, nie zabijaj, zwłaszcza w imię politycznych kłamstw (w Londynie trwają właśnie przesłuchania w sprawie irackiej). W Capitolu dzieje się jakiś mały wielki cud, kiedy zupełnie nadzy aktorzy upadają jak rozstrzeliwane po kolei ofiary. Prawdziwie wyglądający i brzmiący, mocny moment, którego zwieńczeniem będzie słynne zbiorowe "Let the Sunshine", zaczynające się od słowa "giniemy". Potem można zrobić tylko jedno: wstać, bić brawo, wejść na scenę i zmienić świat, którego, jak uczy historia także tego musicalowego tytułu, sztuka ani jej widzowie, niestety, zmieniać nie potrafią.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
G. Ragni, J. Rado, G. MacDermot HAIR, reż. K. Imiela, kier. muz. A. Skrzypek, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 29.01.2010
Saturday, January 30, 2010
Saturday, January 23, 2010
STATEK BŁAZNÓW (Wrocławski Teatr Lalek)
Za każdym razem, gdy przychodzę w Polsce do teatru na pierwszy spektakl, słyszę gromkie brawa, widzę szerokie uśmiechy. I upewniam się w przekonaniu, że sytuację zwaną premierą wymyślono po to, by dodać otuchy artystom. Oni muszą w końcu zagrać w kolejny i kolejny wieczór, premierowe brawa stanowią rodzaj paliwa. Rola recenzenta też jest właściwie z góry określona. Zwykle bowiem coś mu się nie podoba, a jego słowa wprowadzają w dźwięki owacji kontrapunkt. Najnowsza premiera Wrocławskiego Teatru Lalek i niniejszy tekst to taki właśnie przypadek. Wszystko w tym przedstawieniu wydaje się na miejscu, wszystko ma swój porządek wizualny, logiczny, literacki, filozoficzny, muzyczny, a jednak nie potrafię się takim "Statkiem błaznów" zachwycić.
Piotr Tomaszuk napisał wciągającą i działającą historię, inspirowaną wczesnorenesansowym poematem Sebastiana Branta. Zabrał na swój okręt, tak jak niemiecki poeta, grupę głupców-grzeszników (głupcem kto grzeszy, głupi kto myśli, że nad żywiołem ludzkiej natury da się bezwzględnie zapanować). Sceniczny kapitan Brant wraz z trojgiem pomocników prezentują dowody naszej słabości, czyli głupoty, włączając publiczność w zabawę podszytą poważnym komentarzem. Kiedy Brant każe załodze wiosłować, patrzy na widownię. Zostajemy galernikami statku zmierzającego w stronę wyspy szczęśliwości, w kierunku apokalipsy. Życie jest przecież karnawałem, biegunowość bywa wywracalna, rzeczywistość płynna, człowiek to aktor w teatrze, aktor to błazen. Błazen to ja.
Opublikowany w miesięczniku Dialog tekst Tomaszuka błyszczy, tkwi w nim siła przekazu i obrazu, wzbudza emocje i refleksje. W teatrze powinno być jeszcze lepiej. Zwłaszcza że Paweł Dobrzycki wymyślił i skonstruował imponującą scenografię, zamienił widownię w okręt, scenę w pokład, zadbał o wbijający w fotel drugi plan. Doskonale brzmi muzyka Piotra Nazaruka, raz piosenkowo komiczna, raz pompatyczna. Maciej Prusak popracował nad bardzo istotną tu choreografią. Nie wychodzi tylko jedna rzecz, ale ta najważniejsza. Aktorzy, mimo ruchowego kunsztu, nie przekonują. Nie wiem dlaczego od początku do końca półtoragodzinnego spektaklu słychać z ich ust jedynie krzyk, nie słychać wielu słów. Tylko Grzegorz Mazoń (Kataryna) potrafi się wyłamać z głośnego drylu i tylko on tworzy tutaj prawdziwą, niepokojącą rolę. Partnerom czegoś brakuje, co obciąża także reżysera. Życie (i teatr), które Piotr Tomaszuk z taką wnikliwością opisuje i z pomysłowością pokazuje, składa się z różnych tonów. Dramatu losu, potęgi głupoty, fałszu cnoty nie można ogłaszać jedną dynamiką, jest czas na forte, jest moment na wyciszenie. Wtedy łatwiej też zdobyć umysły widzów, nie ledwie uwagę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
STATEK BŁAZNÓW, tekst i reżyseria Piotr Tomaszuk, premiera we Wrocławskim Teatrze Lalek 23.01.2010
Piotr Tomaszuk napisał wciągającą i działającą historię, inspirowaną wczesnorenesansowym poematem Sebastiana Branta. Zabrał na swój okręt, tak jak niemiecki poeta, grupę głupców-grzeszników (głupcem kto grzeszy, głupi kto myśli, że nad żywiołem ludzkiej natury da się bezwzględnie zapanować). Sceniczny kapitan Brant wraz z trojgiem pomocników prezentują dowody naszej słabości, czyli głupoty, włączając publiczność w zabawę podszytą poważnym komentarzem. Kiedy Brant każe załodze wiosłować, patrzy na widownię. Zostajemy galernikami statku zmierzającego w stronę wyspy szczęśliwości, w kierunku apokalipsy. Życie jest przecież karnawałem, biegunowość bywa wywracalna, rzeczywistość płynna, człowiek to aktor w teatrze, aktor to błazen. Błazen to ja.
Opublikowany w miesięczniku Dialog tekst Tomaszuka błyszczy, tkwi w nim siła przekazu i obrazu, wzbudza emocje i refleksje. W teatrze powinno być jeszcze lepiej. Zwłaszcza że Paweł Dobrzycki wymyślił i skonstruował imponującą scenografię, zamienił widownię w okręt, scenę w pokład, zadbał o wbijający w fotel drugi plan. Doskonale brzmi muzyka Piotra Nazaruka, raz piosenkowo komiczna, raz pompatyczna. Maciej Prusak popracował nad bardzo istotną tu choreografią. Nie wychodzi tylko jedna rzecz, ale ta najważniejsza. Aktorzy, mimo ruchowego kunsztu, nie przekonują. Nie wiem dlaczego od początku do końca półtoragodzinnego spektaklu słychać z ich ust jedynie krzyk, nie słychać wielu słów. Tylko Grzegorz Mazoń (Kataryna) potrafi się wyłamać z głośnego drylu i tylko on tworzy tutaj prawdziwą, niepokojącą rolę. Partnerom czegoś brakuje, co obciąża także reżysera. Życie (i teatr), które Piotr Tomaszuk z taką wnikliwością opisuje i z pomysłowością pokazuje, składa się z różnych tonów. Dramatu losu, potęgi głupoty, fałszu cnoty nie można ogłaszać jedną dynamiką, jest czas na forte, jest moment na wyciszenie. Wtedy łatwiej też zdobyć umysły widzów, nie ledwie uwagę.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
STATEK BŁAZNÓW, tekst i reżyseria Piotr Tomaszuk, premiera we Wrocławskim Teatrze Lalek 23.01.2010
Monday, January 18, 2010
11&12, reż. Peter Brook
Trzeba podziwiać skromność środków teatru Petera Brooka i wrażenie, jakie ten ubogi teatralny strój potrafi wywołać w widzach. Najnowszy spektakl jednego z najlepszych reżyserów wszech czasów urzeka mądrością sufickich mantr, ale też przeraża jako europejsko pojęta przypowieść o nienawiści. Jest taka scena w "11&12", kiedy pewien mistrz gniewa się na Tierno Bokara, który ufa porze wskazywanej przez zegarek, a nie słowom człowieka, twierdzącego, iż słońce już zaszło, gdy ono tylko skryło się za chmurami. Mistrz zostaje ośmieszony w obecności uczniów, ale Tierno szybko rozładowuje napięcie, wypowiadając tradycyjną sentencję o gniewie, że choć wpisany w naszą naturę i potrzebny, to nie powinien trwać dłużej niż trzy dni. Gniew powodowany przez religijno-kolonialne zależności międzyludzkie nie daje się już jednak wyciszyć, wyrządzając krzywdę do zapamiętania i opamiętania. I o tym ta biblijnie brzmiąca historia opowiada.
Tierno Bokar, sławny mistyk islamu, mieszkający w afrykańskim Mali skolonializowanym przez Francuzów, oraz Cherif Hamallah, wygnany mędrzec, postać chrystusowa, są w sztuce Brooka pozornie dwoma biegunami. Jeden opowiada się za nowszym zwyczajem odmawiania modlitwy dwanaście razy, drugi hołduje starej tradycji jedenastokrotnego powtarzania pacierza. Subtelna kontrowersja przynosi żniwo etnicznych kłótni, międzyklanowych waśni, w końcu śmierci, chociaż obaj teolodzy, po spokojnych, długich dyskusjach dochodzą do porozumienia. Nie bez znaczenia jest udział Francuzów w afrykańskim sporze o 11 lub 12. Władza, niosąca wiedzę i wynalazki świata zachodniego, nowy porządek i strategie mające uchronić kolonię od klęski głodu, chce przecież kontrolować wszystkie formy społecznego życia. Rozmowa Hamallaha z gubernatorem przypomina rozmowę Jezusa i Piłata, to więc kolejna tragiczna powtórka tamtego błędu, który, niestety, nie uczy następnych pokoleń zdobywców i zdobywanych. W tle rozgrywa się już druga wojna światowa i francuska konfrontacja rządu w Vichy z przebywającym w Londynie de Gaulle'em. Braterska walka dzieje się wszędzie, w afrykańskich piaskach i na europejskiej ziemi. Pozostają po niej groby i świadectwa, przestrogi kultury. Brook zdaje się mówić, że, mimo wszystko, niewiele więcej, skoro ciągle gdzieś toczy się podobna walka. Dlatego wraca po 5 latach do tej samej opowieści, inaczej rozkładając akcenty. W poprzedniej sztuce chodziło o postać legendarnego mnicha, tu w centrum od razu znajduje się problem. "11&12" to studium powstawania i rozwoju konfliktu, humanistyczne napomnienie, tak bliskie twórczości Petera Brooka. Czyż we "Władcy much" chodziło o coś innego?
Szukający inscenizacyjnego rozmachu bardzo się na "11&12" zawiedzie. Bo jeden muzyk oraz grupa aktorów z rzadka zmieniających kostiumy, w stałej, surowej dekoracji, rozjaśnionej ciepłym światłem i pomarańczowym kolorem zrobionej z materiału ściany, wśród trzech drzewek, przedstawia jakby teatrzyk sprzed wieków lub z parafialnej szkoły. Mamy narratora, pisarza Amadou Hampaté Bâ, który bardzo staromodnie wiąże poszczególne sceny najzwyklejszym komentarzem. Mistrzostwo inscenizacji polega na jej ukryciu, na wyborze najskromniejszego pomysłu z wiarą, że siła przesłania wystarczy. I wystarcza, w czym wielka zasługa aktorów, dyskretnie płynnych i naturalnych w grze-nie grze. Więc jeśli ktoś chciałby zapytać o teatr przyszłości albo przyszłość teatru, warto podsunąć na przykład "11&12" jako odpowiedź. Taki teatr był i będzie zawsze, bo mimo multimedialnych postępów, wewnętrzny rytm ludzkiej narracji jest taki jak u Brooka. Człowiek czytający człowiekowi baśń, przyjaciel opowiadający przyjacielowi przeżycie, zespół wędrownych aktorów w kontakcie z publicznością. Zamiast skomplikowanej maszynerii - kilku ludzi i wielki temat.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
11&12, wg Amadou Hampaté Bâ, reż. Peter Brook, Teatr Bouffes du Nord. Premiera polska we Wrocławiu 17 stycznia 2010
Tierno Bokar, sławny mistyk islamu, mieszkający w afrykańskim Mali skolonializowanym przez Francuzów, oraz Cherif Hamallah, wygnany mędrzec, postać chrystusowa, są w sztuce Brooka pozornie dwoma biegunami. Jeden opowiada się za nowszym zwyczajem odmawiania modlitwy dwanaście razy, drugi hołduje starej tradycji jedenastokrotnego powtarzania pacierza. Subtelna kontrowersja przynosi żniwo etnicznych kłótni, międzyklanowych waśni, w końcu śmierci, chociaż obaj teolodzy, po spokojnych, długich dyskusjach dochodzą do porozumienia. Nie bez znaczenia jest udział Francuzów w afrykańskim sporze o 11 lub 12. Władza, niosąca wiedzę i wynalazki świata zachodniego, nowy porządek i strategie mające uchronić kolonię od klęski głodu, chce przecież kontrolować wszystkie formy społecznego życia. Rozmowa Hamallaha z gubernatorem przypomina rozmowę Jezusa i Piłata, to więc kolejna tragiczna powtórka tamtego błędu, który, niestety, nie uczy następnych pokoleń zdobywców i zdobywanych. W tle rozgrywa się już druga wojna światowa i francuska konfrontacja rządu w Vichy z przebywającym w Londynie de Gaulle'em. Braterska walka dzieje się wszędzie, w afrykańskich piaskach i na europejskiej ziemi. Pozostają po niej groby i świadectwa, przestrogi kultury. Brook zdaje się mówić, że, mimo wszystko, niewiele więcej, skoro ciągle gdzieś toczy się podobna walka. Dlatego wraca po 5 latach do tej samej opowieści, inaczej rozkładając akcenty. W poprzedniej sztuce chodziło o postać legendarnego mnicha, tu w centrum od razu znajduje się problem. "11&12" to studium powstawania i rozwoju konfliktu, humanistyczne napomnienie, tak bliskie twórczości Petera Brooka. Czyż we "Władcy much" chodziło o coś innego?
Szukający inscenizacyjnego rozmachu bardzo się na "11&12" zawiedzie. Bo jeden muzyk oraz grupa aktorów z rzadka zmieniających kostiumy, w stałej, surowej dekoracji, rozjaśnionej ciepłym światłem i pomarańczowym kolorem zrobionej z materiału ściany, wśród trzech drzewek, przedstawia jakby teatrzyk sprzed wieków lub z parafialnej szkoły. Mamy narratora, pisarza Amadou Hampaté Bâ, który bardzo staromodnie wiąże poszczególne sceny najzwyklejszym komentarzem. Mistrzostwo inscenizacji polega na jej ukryciu, na wyborze najskromniejszego pomysłu z wiarą, że siła przesłania wystarczy. I wystarcza, w czym wielka zasługa aktorów, dyskretnie płynnych i naturalnych w grze-nie grze. Więc jeśli ktoś chciałby zapytać o teatr przyszłości albo przyszłość teatru, warto podsunąć na przykład "11&12" jako odpowiedź. Taki teatr był i będzie zawsze, bo mimo multimedialnych postępów, wewnętrzny rytm ludzkiej narracji jest taki jak u Brooka. Człowiek czytający człowiekowi baśń, przyjaciel opowiadający przyjacielowi przeżycie, zespół wędrownych aktorów w kontakcie z publicznością. Zamiast skomplikowanej maszynerii - kilku ludzi i wielki temat.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
11&12, wg Amadou Hampaté Bâ, reż. Peter Brook, Teatr Bouffes du Nord. Premiera polska we Wrocławiu 17 stycznia 2010
Saturday, January 16, 2010
Peter Brook: Tierno Bokar, czyli wielki temat
Spektakl 11&12 pokazuje we Wrocławiu teatr Petera Brooka (16-23 stycznia 2010). To angielska adaptacja książki Amadou Hampate Ba, opowiadającej o życiu Tierno Bokara - islamskiego mędrca z afrykańskiego Mali, i kolejne podejście Brooka oraz jego współpracowników do tego tematu. Poprzednie przedstawienie zatytułowane Tierno Bokar Wrocławianie zobaczyli w marcu 2005 roku. Tym razem Brook nie mógł przyjechać z zespołem osobiście z powodów prywatnych. Rozmawiałem z nim telefonicznie.
Peter Brook to jeden z najważniejszych twórców w historii teatru, reżyserował także w filmie i operze. Jest inscenizatorem ponad 80 spektakli (pierwszy wystawił w wieku 18 lat), autorem książek, które,oprócz autobiografii, zostały przetłumaczone na język polski i wydane na naszym rynku. Mieszka w Paryżu, gdzie od lat prowadzi własny ośrodek badań teatralnych oraz Théàtre des Bouffes du Nord. Oficjalna strona Petera Brooka:www.peterbrook.net
Peter Brook to jeden z najważniejszych twórców w historii teatru, reżyserował także w filmie i operze. Jest inscenizatorem ponad 80 spektakli (pierwszy wystawił w wieku 18 lat), autorem książek, które,oprócz autobiografii, zostały przetłumaczone na język polski i wydane na naszym rynku. Mieszka w Paryżu, gdzie od lat prowadzi własny ośrodek badań teatralnych oraz Théàtre des Bouffes du Nord. Oficjalna strona Petera Brooka:www.peterbrook.net
Friday, January 15, 2010
Philip Roth OPERACJA SHYLOCK. WYZNANIE
Bez przesady można dziś nazwać Philipa Rotha najważniejszym żyjącym amerykańskim pisarzem, choćby dlatego, że, oprócz Nobla, otrzymał wszystkie istotne dla Amerykanina nagrody. Przede wszystkim dlatego, że jego książki nigdy nie dają się zignorować, niepokoją, jak nieźle sfilmowana "Ludzka skaza", lub drażnią, jak sławetny "Kompleks Portnoya". "Operacja Shylock" nie zawodzi pod tym względem i dodaje do żydowskich wątków twórczości Rotha kolejny element.
Tym razem narratorem wydaje się być sam autor, który w Przedmowie wyznaje, iż pierwowzorem powieści były zapiski z dziennika, a z powodów prawnych musiał dokonać zmian związanych z faktami, osobami, miejscami akcji. Czas ukazania się "Operacji Shylock" na polskim rynku, początek Nowego Roku, też został starannie wybrany. Pierwszy rozdział zaczyna się właśnie określeniem takiej czasoprzestrzeni (Ameryka, styczeń 1988 roku). Wtedy bowiem Roth dowiaduje się o drugim Philipie, używającym takiego samego imienia i nazwiska i, jak podaje izraelskie radio, uczestniczącym w procesie Johna Demianiuka, domniemanego byłego strażnika z obozu w Treblince. Tyle że Roth-oryginał przebywa w Nowym Jorku, a nie w Jerozolimie. Pisarz dzwoni więc do stołecznego izraelskiego hotelu, prosi do telefonu owego Philipa Rotha, który podchodzi do słuchawki i potwierdzając swoją tożsamość, pyta: "A z kim mam przyjemność?". Natychmiast pojawiają się obawy o halucynacje (bohater zażywał mocne środki przeciwbólowe), lecz realizm zdaje się jednak zwyciężać. Realizm? A może mistyfikacja? Kolejny telefoniczny kontakt między Philipem i Philipem to znów dialog na kolejnym poziomie śledczym. Oryginał przedstawia się jako Pierre Roget, wypytuje sobowtóra na temat diasporyzmu, ruchu głoszącego konieczność powrotu do własnych ojczyzn Żydów przybyłych do Izraela z Europy. Proszę sobie wyobrazić tę piętrowość: ktoś podaje się za Rotha, Roth podaje się za kogoś innego, by usłyszeć, iż ten ktoś manifestuje kontrowersyjną ideę, wpisującą się sprytnie w aurę wokół żydowskiego pisarza, oskarżanego przez środowiska żydowskie o antysemityzm. Fałszywy Philip Roth częstuje swego rozmówcę takim zdaniem: "Jestem Żydem, koniec, kropka. Nie pojechałbym do Polski, żeby się spotkać z Wałęsą, gdybym był kimkolwiek innym. Nie byłoby mnie tutaj i nie uczestniczyłbym w procesie Demianiuka, gdybym był kimkolwiek innym". I tak dalej. Na marginesie wspomnijmy, że według książkowego Wałęsy Żydzi są w Polsce mile widziani. W pewnym momencie racje izraelskiego Rotha skupiają się na przestrodze przed drugim Holocaustem, który może wybuchnąć już nie w Europie, lecz na Bliskim Wschodzie, właśnie jako konflikt między światem arabskim a żydowskim. Stąd idea diasporyzmu.
No i wreszcie list: "Drogi Philipie . . . NIECH MI PAN POZWOLI ISTNIEĆ . . . JESTEM PAŃSKIM DOBRYM IMIENIEM . . . JESTEM TYM W PANU, CO NIE JEST SŁOWAMI". Sumieniem? Myślą do wypowiedzenia pod tautologicznym pseudonimem, przyjętym w imię mocniejszego głosu? Ukryciem będącym równocześnie trybuną? Wcieleniem ambiwalencji współczesnych dyskursów, politycznej poprawności i niepoprawności w jednym? W tle rozgrywa się proces Demianiuka-nie-Demianiuka, modelowego Amerykanina lub okrutnego nazisty, kogoś jeszcze nieosądzonego, komu udowadnia się podwójną tożsamość. Na pierwszy plan wysuwa się w końcu kwestia Izraela, państwa podobnie rozdwojonego kulturowo, narodowościowo, etycznie. "Operację Shylock" też zaplanował autor niejednokierunkowo, bo można ją traktować i czytać jak szpiegowski thriller i polityczno-filozoficzną powiastkę. Fikcja czy prawda? To powieść i dziennik, peregrynacja i debata, nonsens i sens, polityka i romans. Kluczem, być może, jest umieszczone w podtytule słowo "Wyznanie". Wyznanie, a więc rodzaj samobójstwa-wyzwolenia, pełna pasji wewnętrzna kłótnia ja, z szekspirowskim Shylockiem jako naturalnym symbolem-obserwatorem. Na pewno mamy okazję poznać kolejną intrygującą (w niepróżnym znaczeniu tego wyświechtanego przymiotnika) rzecz spod ręki prawdziwego mistrza. Jedną z książek najczęściej wskazywanych w plebiscycie New York Timesa na amerykańską powieść ćwierćwiecza.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................
Philip Roth OPERACJA SHYLOCK. WYZNANIE, Czytelnik, 2010
Tym razem narratorem wydaje się być sam autor, który w Przedmowie wyznaje, iż pierwowzorem powieści były zapiski z dziennika, a z powodów prawnych musiał dokonać zmian związanych z faktami, osobami, miejscami akcji. Czas ukazania się "Operacji Shylock" na polskim rynku, początek Nowego Roku, też został starannie wybrany. Pierwszy rozdział zaczyna się właśnie określeniem takiej czasoprzestrzeni (Ameryka, styczeń 1988 roku). Wtedy bowiem Roth dowiaduje się o drugim Philipie, używającym takiego samego imienia i nazwiska i, jak podaje izraelskie radio, uczestniczącym w procesie Johna Demianiuka, domniemanego byłego strażnika z obozu w Treblince. Tyle że Roth-oryginał przebywa w Nowym Jorku, a nie w Jerozolimie. Pisarz dzwoni więc do stołecznego izraelskiego hotelu, prosi do telefonu owego Philipa Rotha, który podchodzi do słuchawki i potwierdzając swoją tożsamość, pyta: "A z kim mam przyjemność?". Natychmiast pojawiają się obawy o halucynacje (bohater zażywał mocne środki przeciwbólowe), lecz realizm zdaje się jednak zwyciężać. Realizm? A może mistyfikacja? Kolejny telefoniczny kontakt między Philipem i Philipem to znów dialog na kolejnym poziomie śledczym. Oryginał przedstawia się jako Pierre Roget, wypytuje sobowtóra na temat diasporyzmu, ruchu głoszącego konieczność powrotu do własnych ojczyzn Żydów przybyłych do Izraela z Europy. Proszę sobie wyobrazić tę piętrowość: ktoś podaje się za Rotha, Roth podaje się za kogoś innego, by usłyszeć, iż ten ktoś manifestuje kontrowersyjną ideę, wpisującą się sprytnie w aurę wokół żydowskiego pisarza, oskarżanego przez środowiska żydowskie o antysemityzm. Fałszywy Philip Roth częstuje swego rozmówcę takim zdaniem: "Jestem Żydem, koniec, kropka. Nie pojechałbym do Polski, żeby się spotkać z Wałęsą, gdybym był kimkolwiek innym. Nie byłoby mnie tutaj i nie uczestniczyłbym w procesie Demianiuka, gdybym był kimkolwiek innym". I tak dalej. Na marginesie wspomnijmy, że według książkowego Wałęsy Żydzi są w Polsce mile widziani. W pewnym momencie racje izraelskiego Rotha skupiają się na przestrodze przed drugim Holocaustem, który może wybuchnąć już nie w Europie, lecz na Bliskim Wschodzie, właśnie jako konflikt między światem arabskim a żydowskim. Stąd idea diasporyzmu.
No i wreszcie list: "Drogi Philipie . . . NIECH MI PAN POZWOLI ISTNIEĆ . . . JESTEM PAŃSKIM DOBRYM IMIENIEM . . . JESTEM TYM W PANU, CO NIE JEST SŁOWAMI". Sumieniem? Myślą do wypowiedzenia pod tautologicznym pseudonimem, przyjętym w imię mocniejszego głosu? Ukryciem będącym równocześnie trybuną? Wcieleniem ambiwalencji współczesnych dyskursów, politycznej poprawności i niepoprawności w jednym? W tle rozgrywa się proces Demianiuka-nie-Demianiuka, modelowego Amerykanina lub okrutnego nazisty, kogoś jeszcze nieosądzonego, komu udowadnia się podwójną tożsamość. Na pierwszy plan wysuwa się w końcu kwestia Izraela, państwa podobnie rozdwojonego kulturowo, narodowościowo, etycznie. "Operację Shylock" też zaplanował autor niejednokierunkowo, bo można ją traktować i czytać jak szpiegowski thriller i polityczno-filozoficzną powiastkę. Fikcja czy prawda? To powieść i dziennik, peregrynacja i debata, nonsens i sens, polityka i romans. Kluczem, być może, jest umieszczone w podtytule słowo "Wyznanie". Wyznanie, a więc rodzaj samobójstwa-wyzwolenia, pełna pasji wewnętrzna kłótnia ja, z szekspirowskim Shylockiem jako naturalnym symbolem-obserwatorem. Na pewno mamy okazję poznać kolejną intrygującą (w niepróżnym znaczeniu tego wyświechtanego przymiotnika) rzecz spod ręki prawdziwego mistrza. Jedną z książek najczęściej wskazywanych w plebiscycie New York Timesa na amerykańską powieść ćwierćwiecza.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................
Philip Roth OPERACJA SHYLOCK. WYZNANIE, Czytelnik, 2010
Thursday, January 7, 2010
Henryk Bieniewski TEATR TV I JEGO ARTYŚCI
Teatr Telewizji kiedyś był rzeczywistą marką, która miała swój prestiż i swoją cenę. Tyle że wtedy nikt nie myślał o tzw. rynku i może dlatego powstawały wybitne premiery. Milionowa widownia mogła wybierać do obejrzenia programy z oferty zaledwie dwóch komplementarnie planowanych anten telewizyjnych, więc często wybierała Jedynkowy teatr. Poniedziałek kojarzył się z wielkimi tytułami, z aktorskimi gwiazdami i inscenizatorami z najwyższej ligi. A potem, pod koniec lat 1990., w okresie bardzo już konkurencyjnym i wolnorynkowym, pewien pan zarządca wymyślił slogan "tyle misji, ile abonamentu", zaczynając stopniową agonię jednego z najlepszych pomysłów telewizji wszech czasów i krajów. Kolejni panowie zarządcy, mimo pusto brzmiących deklaracji o wadze i niezatapialności formatu pt. "teatr TV", szli tą samą drogą. Aż w roku 2010 widzowie, którzy dawniej co poniedziałek rezerwowali czas na spektakl, zapomnieli, że to możliwe. Hasło "tyle misji, ile abonamentu" stało się abonamentem dziwnie gorliwie dziedziczonym przez każdy zarząd TVP i płaconym właśnie kosztem teatru TV, na który przecież pieniędzy publicznych akurat by wystarczyło. Wystarczyłoby tylko do tej pozycji programu podejść nowocześnie, traktując ją jako produkt godny sprzedaży i reklamy. Według ostatnich statystyk, Polacy coraz liczniej w teatralnym życiu uczestniczą.
Henryk Bieniewski, autor tej książki, przez siedem lat pełnił funkcję szefa telewizyjnej sceny i właśnie, pewnie nie bez powodu teraz, zdecydował się opisać i opublikować własne wspomnienia mistrzowskich przedstawień z historii TV. Od "Apolla z Bellac" do "Pana Dwadrzewki" biegną osobiste dzieje byłego dyrektora, krytyka, przede wszystkim widza dzieł Hanuszkiewicza, Huebnera, Wajdy czy Lidii Zamkow. Jest nawet "Stawka większa niż życie", produkcja Teatru Sensacji TVP. Każde z trzydziestu przedstawień to właściwie pretekst do opowieści o ludziach, którzy je tworzyli, również o innych tytułach. Bieniewski stara się recenzencko przybliżyć spektakl i pamiętnikarsko zachować głównych aktorów i sprawców teatralnych widowisk. Mikołajska, Śląska, Łomnicki, Holoubek i setka złotych postaci polskiej sceny znowu gra tamte role, znów mówi tekstem Dostojewskiego, Ioneski, Mickiewicza, Szekspira. A czytelnik ma okazję do sentymentalnych przypomnień (jeśli widział) i przygód poznawczych (jeżeli nie miał szczęścia biograficznie towarzyszyć najlepszym latom teatru TV). Ja na przykład nie wiedziałem, że w 1969 roku, a więc po wypadkach marcowych i legendarnych "Dziadach" w Narodowym, w okresie politycznego ostracyzmu, Kazimierz Dejmek przyniósł Bieniewskiemu pomysł realizacji "Niemców" Kruczkowskiego, na co zgodził się Włodzimierz Sokorski, wtedy prezes Radiokomitetu. Anegdot znajdziemy w książce więcej, lecz najważniejszą wartością pozostanie wiedza, nie tylko o konkretnej inscenizacji, ale o teatrze w ogóle. Bo autor "Teatru Telewizji i jego artystów" wykorzystuje także tę szansę, by dodać fragment dotyczący choćby metody Brechta czy idei teatru Krasowskiego i Skuszanki. Dlatego kolejne rozdziały czyta się nie jak sentymentalny spis minionych momentów chwały, lecz gawędę na temat ponadczasowej siły sztuki dramatycznej.
W zwyczajowym epilogu Bieniewski niepotrzebnie lukruje stan dzisiejszy. "Cóż, czasy się zmieniły", komentuje bez gniewu, "nie ma co narzekać", "Teatr Telewizji istnieje nadal". Istnieje, tylko co to za byt. Na pytanie, czy jest przed tą sceną przyszłość w publicznej stacji, nic wiążącego nie da się powiedzieć. Obaw musi być więcej niż nadziei, bo nikt na tzw. górze pomysłu na kontynuowanie poniedziałkowej tradycji nie ma od lat. W nowym zarządzie TVP znalazł się jednak człowiek teatru, aktor, który grywał główne role w takich sztukach, jak "Szklana menażeria", "Idiota" czy "Sztukmistrz z Lublina", a także dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Jeśli Przemysław Tejkowski zdoła przekonać pozostałych prezesów, że teatr w telewizji to misja, związana z ponad pięćdziesięcioletnią historią i przeszło czterema tysiącami spektakli, realnymi emocjami milionów widzów, kształtująca gusty i motywująca do rozwoju osobowości, może nie będzie tak źle, jak jest teraz? Dodajmy jeszcze: misja, którą przy światowym poziomie współczesnego polskiego teatru, da się sprzedać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..........................
Henryk Bieniewski TEATR TV I JEGO ARTYŚCI, PIW, 2009
Henryk Bieniewski, autor tej książki, przez siedem lat pełnił funkcję szefa telewizyjnej sceny i właśnie, pewnie nie bez powodu teraz, zdecydował się opisać i opublikować własne wspomnienia mistrzowskich przedstawień z historii TV. Od "Apolla z Bellac" do "Pana Dwadrzewki" biegną osobiste dzieje byłego dyrektora, krytyka, przede wszystkim widza dzieł Hanuszkiewicza, Huebnera, Wajdy czy Lidii Zamkow. Jest nawet "Stawka większa niż życie", produkcja Teatru Sensacji TVP. Każde z trzydziestu przedstawień to właściwie pretekst do opowieści o ludziach, którzy je tworzyli, również o innych tytułach. Bieniewski stara się recenzencko przybliżyć spektakl i pamiętnikarsko zachować głównych aktorów i sprawców teatralnych widowisk. Mikołajska, Śląska, Łomnicki, Holoubek i setka złotych postaci polskiej sceny znowu gra tamte role, znów mówi tekstem Dostojewskiego, Ioneski, Mickiewicza, Szekspira. A czytelnik ma okazję do sentymentalnych przypomnień (jeśli widział) i przygód poznawczych (jeżeli nie miał szczęścia biograficznie towarzyszyć najlepszym latom teatru TV). Ja na przykład nie wiedziałem, że w 1969 roku, a więc po wypadkach marcowych i legendarnych "Dziadach" w Narodowym, w okresie politycznego ostracyzmu, Kazimierz Dejmek przyniósł Bieniewskiemu pomysł realizacji "Niemców" Kruczkowskiego, na co zgodził się Włodzimierz Sokorski, wtedy prezes Radiokomitetu. Anegdot znajdziemy w książce więcej, lecz najważniejszą wartością pozostanie wiedza, nie tylko o konkretnej inscenizacji, ale o teatrze w ogóle. Bo autor "Teatru Telewizji i jego artystów" wykorzystuje także tę szansę, by dodać fragment dotyczący choćby metody Brechta czy idei teatru Krasowskiego i Skuszanki. Dlatego kolejne rozdziały czyta się nie jak sentymentalny spis minionych momentów chwały, lecz gawędę na temat ponadczasowej siły sztuki dramatycznej.
W zwyczajowym epilogu Bieniewski niepotrzebnie lukruje stan dzisiejszy. "Cóż, czasy się zmieniły", komentuje bez gniewu, "nie ma co narzekać", "Teatr Telewizji istnieje nadal". Istnieje, tylko co to za byt. Na pytanie, czy jest przed tą sceną przyszłość w publicznej stacji, nic wiążącego nie da się powiedzieć. Obaw musi być więcej niż nadziei, bo nikt na tzw. górze pomysłu na kontynuowanie poniedziałkowej tradycji nie ma od lat. W nowym zarządzie TVP znalazł się jednak człowiek teatru, aktor, który grywał główne role w takich sztukach, jak "Szklana menażeria", "Idiota" czy "Sztukmistrz z Lublina", a także dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Jeśli Przemysław Tejkowski zdoła przekonać pozostałych prezesów, że teatr w telewizji to misja, związana z ponad pięćdziesięcioletnią historią i przeszło czterema tysiącami spektakli, realnymi emocjami milionów widzów, kształtująca gusty i motywująca do rozwoju osobowości, może nie będzie tak źle, jak jest teraz? Dodajmy jeszcze: misja, którą przy światowym poziomie współczesnego polskiego teatru, da się sprzedać.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..........................
Henryk Bieniewski TEATR TV I JEGO ARTYŚCI, PIW, 2009
Książki 2009
Książka roku? Na szczęście nic takiego nie istnieje. Dziś każdy ma własne tytuły najcenniejsze i nikt też nie jest w stanie być na bieżąco ze wszystkim. Dla wielu czytelników objawieniem są nieprzeczytane nigdy wcześniej klasyki, z którymi najlepsza publikacja obecnego czasu nie może rywalizować. A obecny czas w literaturze to okres naprawdę wysokiego poziomu i ilościowego nadmiaru. Trudno się w tym wszystkim znaleźć, mnie trudno też dociec, na czym polega sekret tego rynku. Bo książek statystycznie czyta się mało, coraz mniej, a tytułów przybywa w sprinterskim tempie.
Bardzo wybiórczo i bardzo osobiście rok 2009 na razie zostawia mi po literackim sobie wspaniałą powieść noblisty sprzed roku, czyli "Muzykę głodu" (będę się co do tak przełożonego tytułu upierał) Jeana Marie Gustawa Le Clezio i kilka pozycji opowiadających o teatrze. Z "Grotowskim. Przewodnikiem" i "Witkacego portretem wielokrotnym" na czele. Le Clezio, którego niewielu znało przed Noblem (co w kontekście owej "wielkiej liczby" wstydem nie nazywajmy), zaczarowuje zwłaszcza stylistycznie, snując prostą opowieść o okołowojennych losach pewnej dziewczyny. Jeśli z czytania chcemy mieć przyjemność, to w przypadku "Muzyki głodu" znajdujemy rozkosz. "Grotowski. Przewodnik" to z kolei rzecz wyjątkowa, bo niespotykanie przystępnie prezentuje sylwetkę najbardziej mglistą w naszej kulturze. Jerzy Grotowski pod piórem Dariusza Kosińskiego zyskuje ludzką stronę, nie tracąc artystowskich rysów. Jest i o nim, i o jego spektaklach, a nawet metodzie. No i, co najważniejsze, autorska perspektywa, zawsze zbliżająca do niełatwego tematu. Bohater drugiej książki, Stanisław Ignacy Witkiewicz, również ma swoje tajemnice, których pewnie nie odkryjemy, mimo tak niesamowicie oddanych badaczy-fanów jego życia i twórczości, jak Janusz Degler. Mnóstwo anegdot towarzyszy tu tekstom pogłębiającym wiedzę o pisarzu, eseje przeplatają się z listami, pełnymi, jak to u Witkacego, językowo-towarzyskich niespodzianek. Przebojem jest kronika drugiej połowy życia autora "Szewców", napisana z iskrą i ikrą. Do tych trzech książek ciągle jeszcze wracam, ciągle znajdując coś nowego.
Rozczarowała mnie Olga Tokarczuk, bo zamiast się rozwijać zabrnęła w nietrafione, pretensjonalne pisadło (w odróżnieniu od czytadła, które może dawać przynajmniej jakąś radość). Część akcji jej najnowszej powieści dzieje się w lesie, w którym pisarka najwyraźniej gubi całą subtelność niegdysiejszej swojej prozy. Teraz zostaje tylko poza ekologiczno-feministyczna, a więc element irytujący, i wniosek, że nie każdy sprawdza się w gatunku thriller lub kryminał. Inny rodzaj zawodu spotkał mnie wraz z książką Michała Witkowskiego "Margot", bo wzbudziła obawy, że utalentowany autor pójdzie drogą literatury rodzajowej, środowiskowej, czerpiąc z coraz to wymyślniejszych osobowości tzw. prawdziwków. Ślepa to ulica, czego "Margot", zbieranina podrasowanych zasłyszeń, najlepszym dowodem. Witkowski schodzi w ten sam kąt, co Dorota Masłowska od "Pawia królowej" do dziś. Kąt nibyprzypowieści, nibygroteski, nibysatyry z ambicjami diagnozy społecznej, w rzeczywistości niewiele mówiącej o rzeczywistości. Dla mnie egzotyka, czyli nic, bez czego nie mógłbym się obejść. Najwyraźniej autorzy, w których kiedyś wierzyłem, przestali wierzyć w siebie albo po prostu znaleźli się na twórczym rozdrożu i wybrali tak, że w tej chwili nam zwyczajnie nie po drodze.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Bardzo wybiórczo i bardzo osobiście rok 2009 na razie zostawia mi po literackim sobie wspaniałą powieść noblisty sprzed roku, czyli "Muzykę głodu" (będę się co do tak przełożonego tytułu upierał) Jeana Marie Gustawa Le Clezio i kilka pozycji opowiadających o teatrze. Z "Grotowskim. Przewodnikiem" i "Witkacego portretem wielokrotnym" na czele. Le Clezio, którego niewielu znało przed Noblem (co w kontekście owej "wielkiej liczby" wstydem nie nazywajmy), zaczarowuje zwłaszcza stylistycznie, snując prostą opowieść o okołowojennych losach pewnej dziewczyny. Jeśli z czytania chcemy mieć przyjemność, to w przypadku "Muzyki głodu" znajdujemy rozkosz. "Grotowski. Przewodnik" to z kolei rzecz wyjątkowa, bo niespotykanie przystępnie prezentuje sylwetkę najbardziej mglistą w naszej kulturze. Jerzy Grotowski pod piórem Dariusza Kosińskiego zyskuje ludzką stronę, nie tracąc artystowskich rysów. Jest i o nim, i o jego spektaklach, a nawet metodzie. No i, co najważniejsze, autorska perspektywa, zawsze zbliżająca do niełatwego tematu. Bohater drugiej książki, Stanisław Ignacy Witkiewicz, również ma swoje tajemnice, których pewnie nie odkryjemy, mimo tak niesamowicie oddanych badaczy-fanów jego życia i twórczości, jak Janusz Degler. Mnóstwo anegdot towarzyszy tu tekstom pogłębiającym wiedzę o pisarzu, eseje przeplatają się z listami, pełnymi, jak to u Witkacego, językowo-towarzyskich niespodzianek. Przebojem jest kronika drugiej połowy życia autora "Szewców", napisana z iskrą i ikrą. Do tych trzech książek ciągle jeszcze wracam, ciągle znajdując coś nowego.
Rozczarowała mnie Olga Tokarczuk, bo zamiast się rozwijać zabrnęła w nietrafione, pretensjonalne pisadło (w odróżnieniu od czytadła, które może dawać przynajmniej jakąś radość). Część akcji jej najnowszej powieści dzieje się w lesie, w którym pisarka najwyraźniej gubi całą subtelność niegdysiejszej swojej prozy. Teraz zostaje tylko poza ekologiczno-feministyczna, a więc element irytujący, i wniosek, że nie każdy sprawdza się w gatunku thriller lub kryminał. Inny rodzaj zawodu spotkał mnie wraz z książką Michała Witkowskiego "Margot", bo wzbudziła obawy, że utalentowany autor pójdzie drogą literatury rodzajowej, środowiskowej, czerpiąc z coraz to wymyślniejszych osobowości tzw. prawdziwków. Ślepa to ulica, czego "Margot", zbieranina podrasowanych zasłyszeń, najlepszym dowodem. Witkowski schodzi w ten sam kąt, co Dorota Masłowska od "Pawia królowej" do dziś. Kąt nibyprzypowieści, nibygroteski, nibysatyry z ambicjami diagnozy społecznej, w rzeczywistości niewiele mówiącej o rzeczywistości. Dla mnie egzotyka, czyli nic, bez czego nie mógłbym się obejść. Najwyraźniej autorzy, w których kiedyś wierzyłem, przestali wierzyć w siebie albo po prostu znaleźli się na twórczym rozdrożu i wybrali tak, że w tej chwili nam zwyczajnie nie po drodze.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
Sunday, January 3, 2010
CZARODZIEJSKI FLET (Opera Wrocławska)
Ten "Czarodziejski flet" z przyjemnością będą oglądać dzieci, bo, choć nie jest to przedstawienie w żadnym stopniu wybitne, ma w sobie coś ujmującego. Scenografia z projekcji wideo, teatralne światła, pomysłowe kostiumy (z konsekwentnie zrealizowanym motywem klosza) na pewno się spodobają, a brak dramatyzmu i aktorskie drewniactwo w partiach mówionych nieletniej publiczności nie powinny przeszkadzać. Mogą przeszkadzać czasami zbyt statyczne sceny. Wejście w spektakl ułatwią za to dialogi w języku polskim (nie wiedzieć czemu powtarzane jako napisy nad sceną). Opowieść o pewnym księciu i pewnym ptaszniku, którzy w poszukiwaniu miłości muszą przebrnąć przez królestwo złych mocy i serię trudnych prób zadziała w kolorowo-mglistej wizji Anny Długołęckiej, mimo fabularnych uproszczeń. Dorosła publiczność będzie szukać w najnowszej wrocławskiej wersji opery Mozarta głosów, jeśli na ewentualne (i możliwe) głębsze znaczenia libretta według baśni Libeskinda nie da się liczyć.
A z głosami bywa w tym przypadku różnie. Zespół Opery Wrocławskiej potrafi od jakiegoś czasu zaśpiewać (i zatańczyć) teoretycznie wszystko, z niewielką pomocą zaproszonych gości (zwłaszcza tenorów), ale teoria nie zawsze zgadza się z praktyką. Nie wiem, jak brzmią inni, ale obsada niedzielnej premiery występowała nierówno, co momentami było winą konkretnych wokalistów, chwilami jednak odzwierciedlało niedokończenia inscenizacyjne. Nie przekonała mnie konwencjonalna Aleksandra Szafir jako Pamina, więc postać numer jeden w "Czarodziejskim flecie", za mało wyrazisty wydaje się w roli Tamina Łukasz Gaj. Oboje niby nieźle śpiewają (Gaj dysponuje ładną barwą głosu), lecz nie potrafią przekazać swoim postaciom własnego temperamentu. W efekcie Tamino przypomina raczej giermka niż rycerza, Pamina wypada niewiele lepiej. Zdecydowanie brakuje "Fletowi" Długołęckiej dramatyzmu, a w komicznym cudzysłowie nie zdecydowała się reżyserka umieścić całości. Mimo że trzy damy dworu (w gwiazdorskich epizodach Dorota Dutkowska, Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak i Anastazja Lipert) z dowcipnie brykającym baletowo Monostatosem obierają często właśnie taki kierunek. Sarastro Damiana Konieczka nie robi nic oprócz śpiewania, co w końcu musi znużyć, a Królowa Nocy Anny Terleckiej-Kierner olśniewa pięknem kostiumów, upamiętnia się słynnym trzykreślnym dźwiękiem (aria z drugiego aktu zabrzmiała naprawdę nieźle) i tyle.
Komediowe postaci kradną cały show, jak zwykło się mawiać i jak zwykle się dzieje przy nierównomiernie rozłożonych akcentach. Jacek Jaskuła zasługuje na kolejne brawa za swą naturalną siłę komiczną, ujawnianą już nieraz, także w repertuarze Mozartowskim (choćby Guglielmo w "Cosi fan tutte"). Jego Papageno to jedna z dwóch Ról tego wieczoru. Do wykreowania drugiej Irynie Zhytynskiej (Papagenie) wystarczyły dwa wyjścia w przebraniu wiedźmy i cudownie wdzięczny duet "Papagena! Papageno!". Ten głos, ta uroda! Dla nich, dla niestarzejących się melodii Amadeusza, dla przytomnie lekkiej orkiestry (dyrygował Tadeusz Zathey), dla choreograficznych wynalazków Janiny Niesobskiej (balet znów w bardzo dobrej formie; godne zauważenia solo Nozomi Inoue), trzymającego poziom chóru i wreszcie dla wizualnej aury warto to przedstawienie zobaczyć. Warto by jednak popracować jeszcze nad potrzebną w "Czarodziejskim flecie" odrobiną grozy (pioruny nie wystarczą) i większą dynamiką co najmniej kilku scen, w których drugiego planu nie ma. Wiem, że Jacek Jaskuła poradzi sobie w swoim solo świetnie, lecz czemu nie wzbogacić arii życzeniowej jakąś ruchową etiudą, na przykład z wykorzystaniem butelki? No i koniecznie trzeba coś zrobić z księciem Tamino, żeby można było zobaczyć w nim bohatera.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..........................
W.A. Mozart CZARODZIEJSKI FLET, libretto E. Schikaneder, reż. i insc. Anna Długołęcka, kier. muz. Dariusz Mikulski, Premiera w Operze Wrocławskiej 3.01.2010
A z głosami bywa w tym przypadku różnie. Zespół Opery Wrocławskiej potrafi od jakiegoś czasu zaśpiewać (i zatańczyć) teoretycznie wszystko, z niewielką pomocą zaproszonych gości (zwłaszcza tenorów), ale teoria nie zawsze zgadza się z praktyką. Nie wiem, jak brzmią inni, ale obsada niedzielnej premiery występowała nierówno, co momentami było winą konkretnych wokalistów, chwilami jednak odzwierciedlało niedokończenia inscenizacyjne. Nie przekonała mnie konwencjonalna Aleksandra Szafir jako Pamina, więc postać numer jeden w "Czarodziejskim flecie", za mało wyrazisty wydaje się w roli Tamina Łukasz Gaj. Oboje niby nieźle śpiewają (Gaj dysponuje ładną barwą głosu), lecz nie potrafią przekazać swoim postaciom własnego temperamentu. W efekcie Tamino przypomina raczej giermka niż rycerza, Pamina wypada niewiele lepiej. Zdecydowanie brakuje "Fletowi" Długołęckiej dramatyzmu, a w komicznym cudzysłowie nie zdecydowała się reżyserka umieścić całości. Mimo że trzy damy dworu (w gwiazdorskich epizodach Dorota Dutkowska, Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak i Anastazja Lipert) z dowcipnie brykającym baletowo Monostatosem obierają często właśnie taki kierunek. Sarastro Damiana Konieczka nie robi nic oprócz śpiewania, co w końcu musi znużyć, a Królowa Nocy Anny Terleckiej-Kierner olśniewa pięknem kostiumów, upamiętnia się słynnym trzykreślnym dźwiękiem (aria z drugiego aktu zabrzmiała naprawdę nieźle) i tyle.
Komediowe postaci kradną cały show, jak zwykło się mawiać i jak zwykle się dzieje przy nierównomiernie rozłożonych akcentach. Jacek Jaskuła zasługuje na kolejne brawa za swą naturalną siłę komiczną, ujawnianą już nieraz, także w repertuarze Mozartowskim (choćby Guglielmo w "Cosi fan tutte"). Jego Papageno to jedna z dwóch Ról tego wieczoru. Do wykreowania drugiej Irynie Zhytynskiej (Papagenie) wystarczyły dwa wyjścia w przebraniu wiedźmy i cudownie wdzięczny duet "Papagena! Papageno!". Ten głos, ta uroda! Dla nich, dla niestarzejących się melodii Amadeusza, dla przytomnie lekkiej orkiestry (dyrygował Tadeusz Zathey), dla choreograficznych wynalazków Janiny Niesobskiej (balet znów w bardzo dobrej formie; godne zauważenia solo Nozomi Inoue), trzymającego poziom chóru i wreszcie dla wizualnej aury warto to przedstawienie zobaczyć. Warto by jednak popracować jeszcze nad potrzebną w "Czarodziejskim flecie" odrobiną grozy (pioruny nie wystarczą) i większą dynamiką co najmniej kilku scen, w których drugiego planu nie ma. Wiem, że Jacek Jaskuła poradzi sobie w swoim solo świetnie, lecz czemu nie wzbogacić arii życzeniowej jakąś ruchową etiudą, na przykład z wykorzystaniem butelki? No i koniecznie trzeba coś zrobić z księciem Tamino, żeby można było zobaczyć w nim bohatera.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..........................
W.A. Mozart CZARODZIEJSKI FLET, libretto E. Schikaneder, reż. i insc. Anna Długołęcka, kier. muz. Dariusz Mikulski, Premiera w Operze Wrocławskiej 3.01.2010