Gdybym stwierdził, że właśnie zadebiutował w polskim kinie artystyczny spadkobierca wczesnych filmów Krzysztofa Zanussiego i późniejszych Kieślowskiego, to bym przesadził, ale klimat i temat pierwszej pełnometrażowej propozycji Artura Pilarczyka skłania do takich zestawień. Podobieństwa są i inne, choćby autorski kierunek. Młody wrocławski reżyser (po polonistyce) pisze również dla siebie scenariusze. I powoli, bez romansów z telewizyjnymi serialami czy reklamami, idzie własną ścieżką, pod prąd rynkowi, ale niekoniecznie temu, co widzowie chcą zobaczyć na polskich ekranach. Film TERAZ I ZAWSZE dystrybuuje sam z grupą współpracowników, jeżdżąc od kina do kina, by zaprezentować dzieło, w które wierzy.
Wiara jest zresztą w TERAZ I ZAWSZE problemem najważniejszym, wokół życiowego wyboru między stanem świeckim a duchownym rozgrywa się ta historia Marcina, studenta AWF-u, decydującego się na studia w seminarium. Swoje przekonanie buduje Marcin ze skrawków doświadczeń i przebłysków iluminacji, czyli jak pewnie większość kleryków, nie tylko przez okres studiów pełnych wątpliwości. Pilarczyk wprowadza bohatera w nowy świat przez przypadek (a może nieprzypadek), obserwując jego drogę do miłości, której nie może mu dać Marta (w tej roli przykuwająca uwagę zeszłoroczna absolwentka Filmówki Emilia Komarnicka). W szpitalu umiera ojciec-ateista (Wojciech Ziemiański), matka (Małgorzata Potocka) ucieka w pozorną obecność, niełatwo godzi się z wolą syna. Seminarzyści też kolejno tracą zapał do posługi, przedkładając na przykład zieloną kartę w Stanach nad białą sutannę prymicjanta.
Siła filmu Pilarczyka polega na jego wziętej z życia prostocie i bezpretensjonalności (fabułę oparto na faktach). Kamera niczego nie podpowiada (zdjęcia Mariusza Konopki zdecydowanie do zapamiętania), a młodzi aktorzy wiedzą, że nie powinni grać jak ich uczą w szkołach teatralnych. To poważne wyzwanie aktorskie: wyważyć główną rolę Marcina tak, by nie sugerować widzom, kim zostanie. Pascal Kaczorowski (3 lata po PWST Wrocław) wydaje się i pewny, i jeszcze niepewny przyszłości bohatera. Bardziej czynami i zachowaniem zbliża się do ostatecznej decyzji, niż wyraźnym rysunkiem charakteru, w którym już coś zwycięża. A przy tym to ciągle ten sam student AWF-u, kochający góry i wspinaczkę. Odkryciem jest Adam Pater w dwuznacznej roli kleryka-karierowicza czy zawistnika. Potencjał absolwenta wrocławskiej PWST (4 lata po szkole) wręcz krzyczy o wykorzystanie. W znaczących epizodach pojawiają się nieżyjący: Dariusz Siatkowski i Tadeusz Szymków.
TERAZ I ZAWSZE nie ma szans na tzw. box office, ale nie dlatego, że coś z tym pokazywanym dotąd tylko na festiwalach filmem nie tak. Dystrybutora nie znajdują dziś ani Bajon, ani Saniewski czy nawet Zanussi. Więc jeśli młodzi ludzie, którzy zrealizowali udany, niezależny (a profesjonalny) film nie o subkulturach, marginesach i nie o miłości z agencji reklamowej, sami ruszają w świat, żeby ten film pokazać, to po pierwsze zasługują na zauważenie. O tym, co po drugie, mogą Państwo zdecydować samemu. Ja czekam na drugi film Artura Pilarczyka.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................
TERAZ I ZAWSZE, scen. i reż. Artur Pilarczyk, 2008
Friday, November 27, 2009
SERIALOWE POTWORKI LITERACKIE
"Znowu szukam pracy. Jestem zdesperowana. Matura zaliczona na pięć, wyższe wykształcenie - skończyłam ekonomię na SGH (z wyróżnieniem), znam biegle angielski i niemiecki, skończyłam (...) praktyczny kurs pisarstwa - jak pisać magiczne powieści? (...)". Tak zaczyna swój czternasty w życiu pamiętnik Ula, czyli Brzydula, znana tym, którzy mają szczęście, czyli zbyt wiele czasu, by go tracić na kolejną kiepską podróbkę najpierw latynoskiej, a potem już ogólnoświatowej telenoweli. Gorzej, że Julia Kamińska, aktorka grająca rolę tytułową, napisała książeczkę w imieniu swojej bohaterki - Uli Cieplak. "Marek paraduje po firmie z podbitym okiem. I wszyscy myślą, że pobiła go Paulina". Takie zdania kontrastują tu z pogłębionymi wyznaniami na temat zakochania jako stanu, kiedy "chodzę i śpiewam wymyślone melodyjki". Ja wiem, że nie jestem targetem tej sfokusowanej pozycji li,li,li (przez gardło nie chce przejść to słowo) literackiej, ale na miejscu profesorów SGH zastanowiłbym się, czy aby nie wzbogacić programu studiów.
"BrzydUlę" za 29.90 odkładamy, małoletniej kuzynce zakrywając oczy, niech nie ma rynkowej świadomości jeszcze przez chwilę. Obok stoi inny serialowy tytuł "Teraz albo nigdy", poradnik życia, jak reklamują wydawcy. Autorka, Elżbieta Bogusławska-Przybysz, postanowiła podzielić się z miłośnikami serialu fascynacją tym mądrym dziełem telewizyjnej sztuki, która może nauczyć nas, jak żyć, jak założyć klub, zostać didżejem, znaleźć czas dla przyjaciół, no i, oczywiście, co zrobić, by uczucie piękniało z każdym dniem. Nie, no, nic tylko połknąć, wchłonąć, wessać, tu i teraz, teraz albo nigdy. Wybieram odpowiedź ostatnią, choć trzeba przyznać, że autorka napisała rzecz absolutnie nowatorską, łącząc pseudoporady z tekstami wziętymi z ulotek promocyjnych, wywiadów a la magazyn dla kobiet, listami do redakcji czy nawet wyjątkiem z turystycznego folderu i poradnika dla początkujących jeźdźców quadów. Jeśli rzeczywiście są na świecie rzeczy, które się fizjologom nie śnią, to to jest właśnie jedna z nich. Bogato ilustrowana wizerunkami ulubionych aktorów. Za jedyne 39,90.
A jeśli Państwu tego mało, to sięgnijcie po "Nianię. Pamiętniki Frani Maj", autora, autorki nieznanej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................
Julia Kamińska BRZYDULA. PAMIĘTNIK. W.A.B., 2009
Elżbieta Bogusławska-Przybysz ŻYJ TAK JAK CHCESZ - TERAZ ALBO NIGDY, W.A.B., 2009
"BrzydUlę" za 29.90 odkładamy, małoletniej kuzynce zakrywając oczy, niech nie ma rynkowej świadomości jeszcze przez chwilę. Obok stoi inny serialowy tytuł "Teraz albo nigdy", poradnik życia, jak reklamują wydawcy. Autorka, Elżbieta Bogusławska-Przybysz, postanowiła podzielić się z miłośnikami serialu fascynacją tym mądrym dziełem telewizyjnej sztuki, która może nauczyć nas, jak żyć, jak założyć klub, zostać didżejem, znaleźć czas dla przyjaciół, no i, oczywiście, co zrobić, by uczucie piękniało z każdym dniem. Nie, no, nic tylko połknąć, wchłonąć, wessać, tu i teraz, teraz albo nigdy. Wybieram odpowiedź ostatnią, choć trzeba przyznać, że autorka napisała rzecz absolutnie nowatorską, łącząc pseudoporady z tekstami wziętymi z ulotek promocyjnych, wywiadów a la magazyn dla kobiet, listami do redakcji czy nawet wyjątkiem z turystycznego folderu i poradnika dla początkujących jeźdźców quadów. Jeśli rzeczywiście są na świecie rzeczy, które się fizjologom nie śnią, to to jest właśnie jedna z nich. Bogato ilustrowana wizerunkami ulubionych aktorów. Za jedyne 39,90.
A jeśli Państwu tego mało, to sięgnijcie po "Nianię. Pamiętniki Frani Maj", autora, autorki nieznanej.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................
Julia Kamińska BRZYDULA. PAMIĘTNIK. W.A.B., 2009
Elżbieta Bogusławska-Przybysz ŻYJ TAK JAK CHCESZ - TERAZ ALBO NIGDY, W.A.B., 2009
Tuesday, November 17, 2009
REWERS (reż. Borys Lankosz)
To nie jest film wybitny, ale ile wybitnych filmów powstało w Polsce w latach ostatnich? Może DZIEŃ ŚWIRA, gdyby tę sekwencję reklam zrobić inaczej albo w ogóle dać sobie z nią spokój, był/jest taki. I jakoś nic więcej mi w tej chwili do głowy nie przychodzi. Ale bywają filmy bardzo dobre i tu listę mamy całkiem długą, do której dołączył niedawno REWERS. Nie widziałem jeszcze wszystkich konkursowych kandydatów do tegorocznych Złotych Lwów, więc zaufam wyrokowi jurorów. Może w zestawie brakowało dzieła, a czarno-biała (w większości) opowieść o Sabince, co nie chciała ubeka, to rzecz najlepsza. Moje zaufanie wzmacnia i osłabia decyzja, by WOJNIE POLSKO-RUSKIEJ wskazać niższe miejsce na podium, bo słusznie, iż Masłowska wg młodego Żuławskiego przegrała, lecz niesłusznie, że znalazła się na podium. To bardzo, bardzo przeciętne kino (z wyjątkiem roli Szyca).
REWERS się wyróżnia, i to nie pomysłem estetycznym (dość zresztą oczywistym), a etycznym. Wcale też nie fabuła gra tutaj pierwsze skrzypce, ale gra konwencjami wpisana w finalny komentarz do tematów aktualnych. Pastiszowanie komedii romantycznej czy czarnego kryminału służy autorom (scenariusz Andrzeja Barta), by powiedzieć na przykład ipeenowskim zapaleńcom coś, co oprócz nich wiedzą wszyscy. Czyli starą prawdę o niejednoznaczności polskiej historii najnowszej i istnieniu pewnego stopnia skomplikowania ludzkich losów poplątanych przez związki natury z polityką. Lista tego lub owego to śmiechu wart spis nazwisk, niewiele znaczący w porównaniu z rzeczywistością. No i ciekawe, że nierzeczywista, a przynajmniej umowna wizja artystów przekazuje taki konkretny komunikat, dowodząc wyższości sztuki nad próbami wyjaśniania życia, podejmowanymi przez bezhoryzontalny pułk papierowych katów.
W filmie Lankosza zainteresowało mnie właśnie podsycone pogodną ironią przesłanie, kategorycznie i rzetelnie zrealizowane przez trzy kobiety. Agata Buzek, Krystyna Janda i Anna Polony uosabiają niepozbawione refleksji przymrużenie oka, wcielając jakiś aktorski ideał. A Marcin Dorociński pokazuje swą wszystkoumiejętność, dokładając nową rolę do magazynu postaci, które nie mogą mu się oprzeć. Dorociński mógłby stać się idolem dekady, gdyby polskie kino potrafiło zagopodarowywać poważne talenty. Ponieważ jednak nie potrafi, artyści muszą radzić sobie sami. Mocno więc będę kibicował także Borysowi Lankoszowi, reżyserowi z potencjałem na wybitność, z nieczęstym dziś wyczuciem równowagi między dramatem i komedią, akcentem dociśniętym i subtelnie brzmiącym w podtekstach i kontekstach. Powtarzam: bardzo dobry film.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................
REWERS, reż. Borys Lankosz, 2009
REWERS się wyróżnia, i to nie pomysłem estetycznym (dość zresztą oczywistym), a etycznym. Wcale też nie fabuła gra tutaj pierwsze skrzypce, ale gra konwencjami wpisana w finalny komentarz do tematów aktualnych. Pastiszowanie komedii romantycznej czy czarnego kryminału służy autorom (scenariusz Andrzeja Barta), by powiedzieć na przykład ipeenowskim zapaleńcom coś, co oprócz nich wiedzą wszyscy. Czyli starą prawdę o niejednoznaczności polskiej historii najnowszej i istnieniu pewnego stopnia skomplikowania ludzkich losów poplątanych przez związki natury z polityką. Lista tego lub owego to śmiechu wart spis nazwisk, niewiele znaczący w porównaniu z rzeczywistością. No i ciekawe, że nierzeczywista, a przynajmniej umowna wizja artystów przekazuje taki konkretny komunikat, dowodząc wyższości sztuki nad próbami wyjaśniania życia, podejmowanymi przez bezhoryzontalny pułk papierowych katów.
W filmie Lankosza zainteresowało mnie właśnie podsycone pogodną ironią przesłanie, kategorycznie i rzetelnie zrealizowane przez trzy kobiety. Agata Buzek, Krystyna Janda i Anna Polony uosabiają niepozbawione refleksji przymrużenie oka, wcielając jakiś aktorski ideał. A Marcin Dorociński pokazuje swą wszystkoumiejętność, dokładając nową rolę do magazynu postaci, które nie mogą mu się oprzeć. Dorociński mógłby stać się idolem dekady, gdyby polskie kino potrafiło zagopodarowywać poważne talenty. Ponieważ jednak nie potrafi, artyści muszą radzić sobie sami. Mocno więc będę kibicował także Borysowi Lankoszowi, reżyserowi z potencjałem na wybitność, z nieczęstym dziś wyczuciem równowagi między dramatem i komedią, akcentem dociśniętym i subtelnie brzmiącym w podtekstach i kontekstach. Powtarzam: bardzo dobry film.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................
REWERS, reż. Borys Lankosz, 2009
Tuesday, November 3, 2009
Sambor Dudziński KRÓL DUCH TWÓJ
6 powodów, dla których warto obejrzeć KRÓLA DUCHA TWOJEGO:
Słowacki. Niewiele da się zrobić, jeśli ktoś twierdzi, że sztuka wieszcza się zestarzała, że dziś jego wierszem nie można zawładnąć nie tylko miljonami, ale i dziesiątkami. Dla mnie ten rytm i lekkość pióra przy takim ładunku emocji i napięciu szczerej energii wyznań to siła ciągle przerabiająca. Może nie zjadaczy chleba w aniołów, ale jednak: osobę w osobowość. Dudziński na pewno myśli podobnie. Do spektaklu jednego aktora zaprosił gości. Głosy pojawiające się w tym przedstawieniu powinny być niespodzianką, więc zamiast szczegółów tylko tyle: w poszukiwaniu formy twórcy zawędrowali do wrocławskiej świątyni, przedszkola, do Biłgoraju, a nawet szkoły oficerskiej.
Akcja. Mimo iż scenografia wygląda z pozoru ubogo (czarny kwadrat sceny i wisząca na sznurze żarówka), wizualnie dzieje się dużo. Z zakamarków wydmuchiwany jest gołębi puch czy gryzący oczy ogień. No i instrumenty, słynne dudzińskie wynalazki, bez których trudno sobie wyobrazić solowy występ artysty tego wieczoru. Za pomocą własnego głosu i dźwięków dętych i wybijanych wprawia bohater w ruch machinę duchów, podchwytujących jego melodię. Świetny pomysł na fragment, który niesie całość.
Muzyka. To jest przedstawienie muzyczne, choć z udziałem klasycznie podanego słowa. Zaczyna się na klatce schodowej tuż przed wejściem na Małą Scenę Capitolu. Sambor Dudziński wita nas jako jeden z nas, różniąc się jedynie detalami stroju, by po chwili przeistoczyć się w bohatera-dybuka, przez którego przemówi moc nie z tego świata. Ta wstępna (śpiewana a capella) pieśń („Z barbarzyńcami — sam — na uroczyskach / Człowiek-duch — pilnie uważałem cuda") brzmi w wykonaniu Dudzińskiego pięknie i transowo, a zagrać podobne wejście przed mimo wszystko nieprzywykłą do odprogowego teatru publicznością i przekonać ją, że inaczej być nie może, to zawsze osiągnięcie.
Bo dziwny jest ten świat. Wpleciony tu song Czesława Niemena nie powinien wydawać się nie na miejscu. Niemen kochał poezję, niejednokrotnie dając temu wyraz. W spektaklu inspirowanym Słowackim polska piosenka wszech czasów istnieje jako naturalne przedłużenie romantycznej tradycji i idealnie pasuje do kreacji bohatera. Z jednej bowiem strony są krwawe i okrutne wyjątki z poematu wieszcza, z drugiej Niemenowa mocna wiara "w to". "To" przychodzi pod postacią Karola Wojtyły, słowiańskiego papieża, którego Juliusz Słowacki wyprorokował, pisząc "[Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza]". Od egotycznego "Ja sam, jak Pan Bóg, będę sądził siebie" z "Króla Ducha" przejdziemy za chwilę do "Niech zstąpi duch Twój" Jana Pawła II pokornego.
Odwaga oraz ożywcza szczerość teatru. Sambor Dudziński ma naturalny, chłopięcy wdzięk aktora-jeszcze-amatora lub aktora-studenta i umiejętności profesjonalisty. Grywał w repertuarowym musicalu (np. SCAT), pisał muzykę do przedstawień teatralnych (choćby NIEWIARYGODNE PRZYGODY M. KOZIOŁKIEWICZA), filmów dokumentalnych, jednocześnie potrafi uprawiać parodię w LEGITYMACJACH, nagrać taką płytę, jak EKLE, czy wystąpić u boku Grzegorza Halamy. Artysta nieklasyfikowalny i niedefiniowalny pokazuje w najnowszym spektaklu jeszcze jedną twarz: aktora dramatycznego. Ale, spokojnie, po kwadransie zmienia także swojej gry oblicze.
Radość. Z tego, co się robi, okupiona (z pewnością) twórczą niepewnością. KRÓL DUCH TWÓJ jest rodzinnym przedsięwzięciem braci Dudzińskich (Kajetan towarzyszy Samborowi jako realizator i akompaniator), co sprawia, że spektakl nabiera jeszcze bardziej osobistego charakteru (KRÓL DUCH był również szkolnym dyplomem Dudzińskiego). Radości wspólnoty nie szczędzą artyści także oglądającym. W finale przypadkowy widz musi udźwignąć ważne zadanie muzyczne (proszę się jednak nie obawiać, wszyscy sobie poradzą, choć nie wiem, czy tak doskonale, jak profesor Krzysztof Biliński podczas premiery). I proszę nie liczyć, ile w przedstawieniu Słowackiego (sporo), lecz proszę dać się ponieść artyście, jakich w polskim teatrze nie spotyka się co dzień.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................
KRÓL DUCH TWÓJ, wg Juliusza Słowackiego. Spektakl Sambora Dudzińskiego. Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, premiera na Małej Scenie 3.11.2009
Słowacki. Niewiele da się zrobić, jeśli ktoś twierdzi, że sztuka wieszcza się zestarzała, że dziś jego wierszem nie można zawładnąć nie tylko miljonami, ale i dziesiątkami. Dla mnie ten rytm i lekkość pióra przy takim ładunku emocji i napięciu szczerej energii wyznań to siła ciągle przerabiająca. Może nie zjadaczy chleba w aniołów, ale jednak: osobę w osobowość. Dudziński na pewno myśli podobnie. Do spektaklu jednego aktora zaprosił gości. Głosy pojawiające się w tym przedstawieniu powinny być niespodzianką, więc zamiast szczegółów tylko tyle: w poszukiwaniu formy twórcy zawędrowali do wrocławskiej świątyni, przedszkola, do Biłgoraju, a nawet szkoły oficerskiej.
Akcja. Mimo iż scenografia wygląda z pozoru ubogo (czarny kwadrat sceny i wisząca na sznurze żarówka), wizualnie dzieje się dużo. Z zakamarków wydmuchiwany jest gołębi puch czy gryzący oczy ogień. No i instrumenty, słynne dudzińskie wynalazki, bez których trudno sobie wyobrazić solowy występ artysty tego wieczoru. Za pomocą własnego głosu i dźwięków dętych i wybijanych wprawia bohater w ruch machinę duchów, podchwytujących jego melodię. Świetny pomysł na fragment, który niesie całość.
Muzyka. To jest przedstawienie muzyczne, choć z udziałem klasycznie podanego słowa. Zaczyna się na klatce schodowej tuż przed wejściem na Małą Scenę Capitolu. Sambor Dudziński wita nas jako jeden z nas, różniąc się jedynie detalami stroju, by po chwili przeistoczyć się w bohatera-dybuka, przez którego przemówi moc nie z tego świata. Ta wstępna (śpiewana a capella) pieśń („Z barbarzyńcami — sam — na uroczyskach / Człowiek-duch — pilnie uważałem cuda") brzmi w wykonaniu Dudzińskiego pięknie i transowo, a zagrać podobne wejście przed mimo wszystko nieprzywykłą do odprogowego teatru publicznością i przekonać ją, że inaczej być nie może, to zawsze osiągnięcie.
Bo dziwny jest ten świat. Wpleciony tu song Czesława Niemena nie powinien wydawać się nie na miejscu. Niemen kochał poezję, niejednokrotnie dając temu wyraz. W spektaklu inspirowanym Słowackim polska piosenka wszech czasów istnieje jako naturalne przedłużenie romantycznej tradycji i idealnie pasuje do kreacji bohatera. Z jednej bowiem strony są krwawe i okrutne wyjątki z poematu wieszcza, z drugiej Niemenowa mocna wiara "w to". "To" przychodzi pod postacią Karola Wojtyły, słowiańskiego papieża, którego Juliusz Słowacki wyprorokował, pisząc "[Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza]". Od egotycznego "Ja sam, jak Pan Bóg, będę sądził siebie" z "Króla Ducha" przejdziemy za chwilę do "Niech zstąpi duch Twój" Jana Pawła II pokornego.
Odwaga oraz ożywcza szczerość teatru. Sambor Dudziński ma naturalny, chłopięcy wdzięk aktora-jeszcze-amatora lub aktora-studenta i umiejętności profesjonalisty. Grywał w repertuarowym musicalu (np. SCAT), pisał muzykę do przedstawień teatralnych (choćby NIEWIARYGODNE PRZYGODY M. KOZIOŁKIEWICZA), filmów dokumentalnych, jednocześnie potrafi uprawiać parodię w LEGITYMACJACH, nagrać taką płytę, jak EKLE, czy wystąpić u boku Grzegorza Halamy. Artysta nieklasyfikowalny i niedefiniowalny pokazuje w najnowszym spektaklu jeszcze jedną twarz: aktora dramatycznego. Ale, spokojnie, po kwadransie zmienia także swojej gry oblicze.
Radość. Z tego, co się robi, okupiona (z pewnością) twórczą niepewnością. KRÓL DUCH TWÓJ jest rodzinnym przedsięwzięciem braci Dudzińskich (Kajetan towarzyszy Samborowi jako realizator i akompaniator), co sprawia, że spektakl nabiera jeszcze bardziej osobistego charakteru (KRÓL DUCH był również szkolnym dyplomem Dudzińskiego). Radości wspólnoty nie szczędzą artyści także oglądającym. W finale przypadkowy widz musi udźwignąć ważne zadanie muzyczne (proszę się jednak nie obawiać, wszyscy sobie poradzą, choć nie wiem, czy tak doskonale, jak profesor Krzysztof Biliński podczas premiery). I proszę nie liczyć, ile w przedstawieniu Słowackiego (sporo), lecz proszę dać się ponieść artyście, jakich w polskim teatrze nie spotyka się co dzień.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................
KRÓL DUCH TWÓJ, wg Juliusza Słowackiego. Spektakl Sambora Dudzińskiego. Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, premiera na Małej Scenie 3.11.2009
Monday, November 2, 2009
Karol Maliszewski SAJGON
Od lat 1990. słyszałem o Karolu Maliszewskim tę legendę, wg której tylko on jeden kontrolował życie poetyckie w naszym lesie stu tysięcy i więcej poetów oraz naszej kompletnej poetyckiej pustyni czytelniczej. Sam Maliszewski na pewno by się od takiej legendy uchylił. Ale rzeczywiście, krytyk literacki, poeta, prozaik, nauczyciel dawał świadectwo (i ciągle je daje) na temat poezji i poetów, a tym, co jeszcze cudem wierzą w przyszłość przed wierszem, daje nadzieję na zauważenie. Chociaż, jak przyznaje na stronach swej najnowszej książki, coraz mniej mu się mieści w pojęciu poezji.
„Zainteresował go trzymany przeze mnie tomik wierszy. Nigdy o takim autorze nie słyszał. Przysiadł się. Zacząłem mu czytać. Zdziwił się, że to w naszych czasach uchodzi za poezję. Zaczęliśmy dyskutować, szukając ponadczasowej zasady regulującej poziom poetyckości w utworze. Potem pokłóciliśmy się trochę. Jego worek z napisem „poezja” był bardziej szczelny i nieprzenikniony. Oburzył się i odszedł. Za chwilę wrócił z dwiema butelkami piwa”.
Tak w Biłgoraju rozmawiają dwaj jurorzy konkursu poetyckiego, by potem wraz z Zosią i Bożenką wydać werdykt, który prawie nikomu się nie spodoba, i rzucić do pijanego księgowego: „-Na konto! Dobrze je, gnoje, znacie. Jurorowałem tu w zeszłym roku”. Ta książka pełna jest podobnego autodystansu, ironii lustrującej niepowagę zjawisk, zdradzającej tytułowy koszmar minionego, trwającego i zbliżającego się. Ministerstwo kultury równa się tutaj ministerstwu propagandy. Sajgon to noworudzka dzielnica, lecz także forma nibypowieści Maliszewskiego, format życia opisywanych bohaterów, formuła siedemset jeden, z kierowcami bez szans na lepszy silnik w bolidzie z poprzedniej epoki, fajterami spod knajpy i bramy.
„Wiem, co mówię, bo sam jestem ogarnięty manią tego miejsca, a miałem tyle okazji, żeby stąd wyjechać. Nie da rady, moja panno, coś trzyma za gardło, albo jak chcesz, za jaja. I nie puszcza”.
Stażystka relacjonuje w ten sposób prawdę zasłyszaną od szkolnego opiekuna, miejscowego literata. I trudno nie czytać „Sajgonu” jako duchowej biografii autora, który w szkole uczył długo, dziś zresztą robi to nadal, tyle że w szkole wyższej i trochę dalej od Sajgonu. Mieszkając w Nowej Rudzie. I kiedy Maliszewski pisze o „postępującej sajgonizacji”, przytacza zabawne (i nie) anegdoty z lokalnego życia literackiego, raz po raz poddając w wątpliwość stan i sens literatury, podważając porządek czasu (ale nie przestrzeni), czuje się w jego prozie siłę dziennika. Tym razem dziennikiem się nie zadowala, prezentując środowiskową galerię typów zindywizualizowanych: nauczycieli (jak Teodor Szeremeta, matematyk, który pisze, więc ma wyższą świadomość) i uczniów (np. Klaudyny, „dziecka Europy in spe, a jakże, tyle że z Sajgonu”).
Książka Maliszewskiego zaczyna się od cytatu z Josepha Wittiga, urodzonego koło Nowej Rudy księdza, profesora teologii, ekskomunikowanego w latach 1920. za zbyt postępowe poglądy. Wittig uważał swą małą kłodzką ojczyznę za „krainę cudów, krainę Boga”, gdzie ukryta jest „szczególna tajemnica”. W „Sajgonie” Karola Maliszewskiego największa tajemnica wiąże się wcale nie z fascynacją miejscem i człowiekiem, lecz z literaturą, którą niemiłosiernie autor tu okpiwa, lecz również składa jej jedyny w swoim rodzaju hołd. Osobisty i wspólnotowy, erotyczny i egotyczny, fragmentaryczny i ogarniający. Tę książkę piszą wszyscy jego bohaterowie, zastani w życiu pełnym literatury, w Sajgonie, czyli wszędzie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................................
Karol Maliszewski SAJGON, Biuro Literackie, 2009
„Zainteresował go trzymany przeze mnie tomik wierszy. Nigdy o takim autorze nie słyszał. Przysiadł się. Zacząłem mu czytać. Zdziwił się, że to w naszych czasach uchodzi za poezję. Zaczęliśmy dyskutować, szukając ponadczasowej zasady regulującej poziom poetyckości w utworze. Potem pokłóciliśmy się trochę. Jego worek z napisem „poezja” był bardziej szczelny i nieprzenikniony. Oburzył się i odszedł. Za chwilę wrócił z dwiema butelkami piwa”.
Tak w Biłgoraju rozmawiają dwaj jurorzy konkursu poetyckiego, by potem wraz z Zosią i Bożenką wydać werdykt, który prawie nikomu się nie spodoba, i rzucić do pijanego księgowego: „-Na konto! Dobrze je, gnoje, znacie. Jurorowałem tu w zeszłym roku”. Ta książka pełna jest podobnego autodystansu, ironii lustrującej niepowagę zjawisk, zdradzającej tytułowy koszmar minionego, trwającego i zbliżającego się. Ministerstwo kultury równa się tutaj ministerstwu propagandy. Sajgon to noworudzka dzielnica, lecz także forma nibypowieści Maliszewskiego, format życia opisywanych bohaterów, formuła siedemset jeden, z kierowcami bez szans na lepszy silnik w bolidzie z poprzedniej epoki, fajterami spod knajpy i bramy.
„Wiem, co mówię, bo sam jestem ogarnięty manią tego miejsca, a miałem tyle okazji, żeby stąd wyjechać. Nie da rady, moja panno, coś trzyma za gardło, albo jak chcesz, za jaja. I nie puszcza”.
Stażystka relacjonuje w ten sposób prawdę zasłyszaną od szkolnego opiekuna, miejscowego literata. I trudno nie czytać „Sajgonu” jako duchowej biografii autora, który w szkole uczył długo, dziś zresztą robi to nadal, tyle że w szkole wyższej i trochę dalej od Sajgonu. Mieszkając w Nowej Rudzie. I kiedy Maliszewski pisze o „postępującej sajgonizacji”, przytacza zabawne (i nie) anegdoty z lokalnego życia literackiego, raz po raz poddając w wątpliwość stan i sens literatury, podważając porządek czasu (ale nie przestrzeni), czuje się w jego prozie siłę dziennika. Tym razem dziennikiem się nie zadowala, prezentując środowiskową galerię typów zindywizualizowanych: nauczycieli (jak Teodor Szeremeta, matematyk, który pisze, więc ma wyższą świadomość) i uczniów (np. Klaudyny, „dziecka Europy in spe, a jakże, tyle że z Sajgonu”).
Książka Maliszewskiego zaczyna się od cytatu z Josepha Wittiga, urodzonego koło Nowej Rudy księdza, profesora teologii, ekskomunikowanego w latach 1920. za zbyt postępowe poglądy. Wittig uważał swą małą kłodzką ojczyznę za „krainę cudów, krainę Boga”, gdzie ukryta jest „szczególna tajemnica”. W „Sajgonie” Karola Maliszewskiego największa tajemnica wiąże się wcale nie z fascynacją miejscem i człowiekiem, lecz z literaturą, którą niemiłosiernie autor tu okpiwa, lecz również składa jej jedyny w swoim rodzaju hołd. Osobisty i wspólnotowy, erotyczny i egotyczny, fragmentaryczny i ogarniający. Tę książkę piszą wszyscy jego bohaterowie, zastani w życiu pełnym literatury, w Sajgonie, czyli wszędzie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
............................................................
Karol Maliszewski SAJGON, Biuro Literackie, 2009