Tuesday, October 27, 2009

Albert Schweitzer BACH

Nie jestem pewien, czy nie należy obawiać się dziś o pamięć o Albercie Schweitzerze, pokojowym nobliście z 1952 roku. Wiem za to, że nie ma powodu, by troskać się o Jana Sebastiana Bacha, mimo zmniejszającej się liczby słuchaczy tzw. muzyki klasycznej. Bach to Bóg dla większości muzyków, Bach to nie strumień, jak zwykł mawiać Beethoven (nawiązując do niemieckiego znaczenia nazwiska swego wielkiego poprzednika), lecz całe morze. To morze spróbował opisać w monumentalnej monografii człowiek-monument.

Schweitzer urodził się w 1875 roku. Lepiej zapytać, kim nie był, zamiast wymieniać wszystkie dziedziny jego zainteresowań i działań. Teologia i filozofia wypełniły mu pierwszą część dorosłego życia, potem ukończył studia medyczne, by nieść pomoc pacjentom w Afryce. W Gabonie wraz z żoną założył szpital. Niemiecki pacyfista i ekolog, propagator filozofii czci i współżycia, był znawcą dorobku Jana z Eisenach, cenionym wykonawcą organowych arcydzieł. W książce „Bach”, zatytułowanej tak prosto, jak to tylko możliwe, i wprowadzającej tak wiele zagadnień, ile się tylko da, słynny uczony analizuje muzykę swego bohatera z wnikliwością rzadko spotykaną w historii literatury. Od rozdziału o źródłach do sekcji interpretacji kantat i pasji przechodzimy przez już nie morze, lecz ocean dociekań i relacji. Bo Schweitzer nie zawęża tematu do naszkicowania sylwetki i opisania utworów kompozytora koncertów brandeburskich, ale idzie dalej, szukając kontekstów wspierających rozumienie i konkretnego tytułu, i całego gatunku.

Autor nazywa tu Bacha artystą obiektywnym, zestawiając go z rodzajem twórców subiektywnych, czyli tych, u których „artyzm tkwi w osobowości”, niewiele ma wspólnego z tłem czasoprzestrzennym. Bach to obiektywista, twierdzi Schweitzer, bo był zanurzony w epoce, a jego sztuka to sztuka nadosobowa, polegająca na przedstawianiu „z niepowtarzalną doskonałością, ponownie i ostatecznie, wszystkiego, co zastał”. Ciekawe, że Bach zostaje tutaj przeciwstawiony Wagnerowi jako artysta o biegunowo odmiennym poglądzie na muzykę. Wagner to rewolucjonista, stwórca form nowych, Bach to mistrz doprowadzania do perfekcji gatunków już istniejących. Jeden płynął wbrew prądom, drugi zagłębiał się w nurt zmierzający do owego morskiego ujścia.

Oczywiście, można by się zżymać na dęty rozmach Schweitzerowej pracy, jej dygresyjność i humanistyczność (100 stron z prawie ośmiusetstronicowego tomu zajmują same przypisy i indeksy). Jednakże dla współczesnego czytelnika zanurzenie się w klasyczną monografię, jakich dziś nikt nie pisze, jest szansą na długotrwałą relację, nie ledwie lekturę. Po wszystkim pamięta się całość i poszczególne wykłady, zwłaszcza że autor nie kryje osobistego zaangażowania. To, jak przybliża charakterystyczny bachowski rytm, wydobywa motywy kroków, tumultu czy zmęczenia, jak interpretuje i ocenia (również krytycznie) dzieła kompozytora, naprawdę ciągle działa. Mimo stu lat dzielących pierwsze wydanie tej księgi od naszych technologicznych czasów, mimo iż zdecydowanie mniej miejsca poświęcił Schweitzer życiu Jana Sebastiana. Mniej soczystych anegdot – więcej mięsistych analiz to też, jak się właśnie okazuje, przepis na elitarny i przystępny zarazem bestseller.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
..............................................
Albert Schweitzer BACH, przeł. M. Kurecka, W. Wirpsza, WAB, 2009

Tuesday, October 20, 2009

Herta Müller: AUTORKA Z POMIĘDZY

Najnowsza noblistka jest jedną z najostrzej opisujących rzeczywistość autorek naszych czasów. Akcja wielu jej książek dzieje się w komunistycznej Rumunii, skąd Müller pochodzi, w epoce błędów i wypaczeń, dyktatury Ceaucescu, gdzie zdarzają się represje, przeszukania i inwigilacja. Zwłaszcza obcych, jak mniejszość niemiecka. Strach i poczucie przedmiotowości towarzyszą właściwie wszystkim. O tym jest np. "Sercątko". Sama Müller bywała osobą w kręgu ścisłego zainteresowania służb bezpieczeństwa. "Zostałam wezwana. Czwartek, punkt dziesiąta" - tak rozpoczyna powieść "Dziś wolałabym siebie nie spotkać". Nic dziwnego, iż literatura stała się jej ucieczką od tamtego świata, najpierw wewnętrzną, potem także realną.


Książka, którą dała się poznać i która w jakimś sensie ją wyzwoliła to "Niziny", w Polsce wydana trzy lata temu. Najpierw w okrojonej cenzurą wersji opublikowano ten zbiór opowiadań w Rumunii, potem docenili dzieło czytelnicy w Niemczech. W noweli tytułowej oczami dziecka zagląda Müller w prawdę wiejskich korzeni. Wieś nie przypomina tu sielskiego raju, lecz raczej krąg ludzkiego piekła, gdzie zamknięta, ograniczona, bezhoryzontalna społeczność tłamsi każdą inność. Mała bohaterka podkreśla, że czuła się gorsza, kiedy pasąc krowy, widziała przejeżdżających pociągiem czystych mieszkańców miasta. Ona nazywa tamtą siebie gównem, umieszczonym dokładnie pośrodku gówna nieba i gówna łąki. Mimo podobnych określeń języka Herty Müller nie da się porównać do stylu austriackiej noblistki Elfriede Jelinek. Niemka rumuńskiego pochodzenia pisze frazą wręcz poetycką i pewnie przez to oddziałuje jeszcze mocniej. Wspólnota jest zgniłym przeżytkiem, ale na samotność nie ma co liczyć. W tutejszym dialekcie nie istnieje słowo "einsam", tylko "alleinish", więc mieszkańcy mogą być "sami", nie "samotni".


Herta Müller pisuje także eseje, jak "Głód i jedwab" czy książka "Król się kłania i zabija", którą obwołano jej prywatno-politycznym rozliczeniem. Głód, lęk, samobójstwa, morderstwa, hitlerowska przeszłość ojca, totalitaryzm, emigracja - wielkie tematy XX wieku przypominane bezustannie, bo nie da się o nich zapomnieć. To, co zewnętrzne, publiczne decyduje o tym, co intymne, własne. Nierozdzielność obu przestrzeni to jedna z prawd wyciśniętych z ponurego doświadczenia życia na styku obszarów narodowych, językowych, tożsamościowych. W wywiadzie dla "Dużego formatu" wyznała: "- Nie jestem prawdziwą Niemką, ale nie jestem też prawdziwą Rumunką. Pochodzę z miejsca pomiędzy". I dodała: "W moich książkach nie napisałam jeszcze ani jednego zdania po rumuńsku".


To jest pisarka pamięci, tej gorzkiej, traumatycznej, pamięci nie do pozbycia. W zbiorze "Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie" pisze o mężczyźnie, przejeżdżającym codziennie obok pomnika bohaterów wojny, pomnika otoczonego gąszczem białych róż: "Każdego ranka, jadąc pustą drogą do młyna, Windisch odlicza kolejny dzień. Przed pomnikiem bohaterów wojny liczy lata. Przy pierwszej topoli za pomnikiem, gdzie rower wpada zawsze w tę samą głęboką koleinę, liczy dni. A wieczorami, zamykając młyn, liczy lata i dni jeszcze raz". Tę koleinę wypędzenia i wykorzenienia doceniła noblowska akademia, podkreślając poetycką wirtuozerię i prozatorską prostotę opisu krajobrazu rzeczywistości, w której humanizm został przewartościowany. Fizyczne uwieranie w głowie i pieczenie w jelitach z miniatury "Biała dalia" (z tej samej książki) to żywioł życia, ale też symboliczny skandal odczuwania. Wszystkiego. Bo "wszystko, co posiadam, noszę ze sobą", jak głosi tytuł innej powieści Herty Müller.

Monday, October 19, 2009

Festiwal Dialog: ZACHWYTY I ZMĘCZENIA

Taki festiwal jak DIALOG zawsze łączy ludzi, bo dzieje się święto teatru, i dzieli, bo każdy ma swoją opinię na temat konkretnych spektakli. Najważniejsze w istnieniu DIALOGU jest jego istnienie właśnie i możliwość bycia przez tydzień w świecie teatru różnych form, za pomocą których artyści opowiadają różne historie o tym samym, czyli o człowieku. Podczas finałowej debaty Mirosław Kocur nazwał tę edycję festiwalu „jedną z wybitniejszych”, inni bywają bardziej powściągliwi w ocenach. Oglądam DIALOG od 2005 roku i za każdym razem to impreza wybitna, bo daje pojęcie o kierunkach we współczesnym teatrze. Za każdym razem widzę przedstawienia lepsze i gorsze, te zostające w głowie na lata i te znikające po godzinie. Nigdy nie żałuję ich obejrzenia i godzę się na autorską formułę DIALOGU, ponieważ Krystyna Meissner, jak rzadko kto, potrafi scalić fragmenty w nieobojętną całość. A oto moje osobiste podium zachwytów i zmęczeń.

Co mnie zdobyło

1. HAMLET Oskarasa Korŝunovasa. W tej wersji najsłynniejszego dramatu wszech czasów czuło się myślenie i pasję odkrywania w szekspirowskim tekście osobistej treści. Litewski reżyser zmierzył się z tytułem po raz pierwszy w życiu (ma 40 lat), ponieważ dopiero teraz znalazł na HAMLETA sposób i zrozumiał wszystkie znaczące dla siebie kwestie. Jak ta o pułapce na myszy. Że są chwile, kiedy trzeba coś zrobić tu i teraz, nie odkładać niczego na potem, cokolwiek by się działo. Duński książę doświadcza właśnie takiego momentu. Korŝunovas podobnie, co natychmiast przywołuje słynne słowa z trzeciego aktu o teatrze jako zwierciadle natury i duchowego piętna. Aktorzy zaczynają spektakl, pytając siebie szeptem i krzykiem: „kim jesteś”, „kim jestem”, widz robi to samo. Może mało widziałem, ale nie widziałem dotąd ciekawszej inscenizacji tej sztuki.

2. TRAGEDIE RZYMSKIE Ivo van Hovego. Teatr totalny i teatr przyszłości – tak wołano podczas DIALOGU na przedstawienie-show, dziejące się w wielkiej hali z kilkunastoma planami. To poczekalnia lotniska, hall hotelowy albo po prostu studio telewizyjne. Kamery wyświetlają obraz aktualnie rozgrywanej sceny, co kilkadziesiąt minut następuje zmiana dekoracji, mistrz ceremonii zachęca publiczność do przemieszczania się. Można usiąść obok aktora wygłaszającego monolog, skorzystać z usług fryzjerskich, komputera, zamówić coś do jedzenia, być w środku akcji jednej z trzech umiejętnie uwspółcześnionych tragedii Szekspira (KORIOLAN, JULIUSZ CEZAR, ANTONIUSZ I KLEOPATRA) albo tradycyjnie usiąść na widowni. Stare opowieści nigdy się nie zestarzeją, jeśli mają tak śmiałych realizatorów jak holenderski reżyser.

3. T.E.O.R.E.M.A.T. Grzegorza Jarzyny. Wizualnie piękna kolejna osobista historia inscenizatora ciągle poszukującego i tekstów, i języków dla własnego teatru. Danuta Stenka obawiała się dużej przestrzeni Opery Wrocławskiej, by nie rozpuściła gęstości kameralnego przedstawienia. Nie rozpuściła. Przeciwnie, operowy kontekst bardzo do TEOREMATU pasuje, a wykonawcza biegłość sprawia, że żaden niuans nie niknie. Nieśpieszna narracja sprzyja też rozmyślaniu o sile, która zapowiada się, jak przybysz, w życiu każdego z nas i konfrontuje rzeczywistość z pragnieniami. A potem znika, jak wyjeżdża gość, zostawiając gospodarza ze świadomością. I nieważne, kim był turysta, ważne, jak zmienia się świat po jego wizycie.

Co mnie zmęczyło

1. RIESENBUTZBACH. STAŁA KOLONIA Christopha Marthalera. Trudno polubić to przedstawienie, choć łatwo zrozumieć. Połączenie reakcji więc niezbyt fortunne. RIESENBUTZBACH to chyba najczęściej opuszczany spektakl tegorocznego DIALOGU, publiczność po prostu nie wytrzymywała gadania o niczym, gestów niby znaczących, śpiewanek, które niczego nie rekompensowały. Grupa zadowolonych z dostatniego życia traci dochody z powodu kryzysu, ich droga, wygodna, estetyczna i pusta egzystencja zamienia się w świat szmateksu. Byłbym skłonny uwierzyć w ten pomysł, gdyby karteczki z napisem „Verkauft”, informujące o zajęciu mebli przez komornika, zniknęły w pewnej chwili z mebli, sugerując, że tak się mieszkańcy Riesenbutzbachu bawią po dekadencku. Ale nie, ze sceny zostają wyniesione jednak meble. Nie trafia do mnie ten Marthaler, bo w dzisiejszym polskim kapitalizmie widmo utraty nigdy nie jest dalekie. A poza tym RIESENBUTZBACH. STAŁA KOLONIA to zwyczajnie potwornie nudny teatr.

2. TROILUS I KRESYDA Luka Percevala. Kto wie, jak by się to przedstawienie oglądało bez bariery językowej, bo tkwi w nim uwierająca siła. Kłopot w tym, że nie ma widowiska. W ujęciu Percevala na scenie nie dzieje się wiele, więcej w słowach wypowiadanych przez znakomitych (podobnie jak u Marthalera) aktorów, którzy szukają na początku klucza do wystawienia pogmatwanej sztuki Szekspira. Dla reżysera istotny w TROILUSIE I KRESYDZIE jest brak wojny, stan zawieszenia między walką wpisaną w ludzki charakter, a nieobecnością walki w życiu urodzonych wojowników. I pokazuje Perceval ten stan w sposób tak nieatrakcyjny, jakim się pewnie wydaje bohaterom. Rząd miednic na scenie i ciągle kapiąca w nie woda. Biegnie czas, skrapla się przesilające wszystko zło, kobieta przechodzi z rąk do rąk, miłość nie ma szans, wynik wojny nie ma znaczenia. Chodzi o to, żeby było się czym zająć. Niestety, po godzinie szwankowała mi percepcja, a sąsiad z lewej strony wręcz zasnął.

3. MIĘDZY NAMI DOBRZE JEST Grzegorza Jarzyny i Doroty Masłowskiej. Podkreślam rolę autorki tekstu, ponieważ jej wina jest istotna. Masłowska napisała kolejny utwór-kpinę, mając na celu, jak chcą miłośnicy, odsłonić mechanizmy polskiej rzeczywistości, głównie postępującą bezrefleksyjność kolejnych pokoleń, uwiąd porozumienia. Nie kupuję programu młodej pisarki od czasu przeczytania jej drugiej książki, czyli „Pawia królowej”. Za mało ma mi do zaproponowania ktoś, kto z szyderstwa czyni swe podstawowe zajęcie. Jakkolwiek by to szyderstwo było dobrze skonstruowane, jakkolwiek podszyte dobrymi chęciami. Ja Masłowskiej nie wierzę. Oglądam scenki z życia tej teatralnej rodzinki jakbym oglądał okazy w ZOO, a próba pogłębienia tematu i finałowy okrzyk „chleba, chleba!” zupełnie po wcześniejszej wyliczance kabaretowych skeczów nie przekonuje. Mimo Danuty Szaflarskiej, która DIALOG oglądała także jako widz, dziękuję.

PS
Minister kultury Bogdan Zdrojewski ofiarował Krystynie Meissner na otwarcie festiwalu srebrną Glorię Artis i zapowiedział, że złotą przywiezie za 10 lat, na 10. edycję DIALOGU. Mógł przywieźć od razu złotą, bo przecież laureatka już zasłużyła swą artystyczną biografią. W kontekście ochłodniałych relacji między szefową festiwalu, a miastem (prezydent Dutkiewicz nie doszedł na uroczystość i chyba nie bywał na sztukach) nie wiadomo, czy dziesiąta edycja będzie i czy stworzy ją Krystyna Meissner, która mówi tylko: "teraz interesuje mnie kolejna". Czyli nr 6, za dwa lata. W tzw. międzyczasie wygaśnie jej kontrakt dyrektorki Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Byłoby źle, gdyby wygasł również jej autorski DIALOG.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................
5 Międzynarodowy Festiwal Teatralny DIALOG, autor: Krystyna Meissner, Wrocław 10-17.10.2009

Tuesday, October 6, 2009

Janusz Degler WITKACEGO PORTRET WIELOKROTNY

„Z papuśkiem nic – jestem z nim na ty. Debora jest nudna, bo jest chumanistyczna [sic!], a nie absolutna i formalna. Filozofię piszę, ale w ogóle wszystko wydaje mi się diaska warte. Szelążek przysłał 1500, ale na razie Tobie nie dam, bo w domu formalna nędza. [...] Pimpilucha traktuj pogardliwie, o ile nie możesz dać mu w mordę”. Tak pisał Witkacy do żony Jadwigi, odpowiadając na serię jej zapytań, w lipcu 1930 roku. Ten list cytuje w jednym z rozdziałów swojej najnowszej książki o Stanisławie Ignacym Witkiewiczu uczony najwytrwalej zgłębiający życie najoryginalniejszego polskiego artysty.

Można by przysłowiowo stwierdzić, że Janusz Degler stracił na badaniach nad Witkacym zęby i włosy, ale wrocławskiemu profesorowi nie brakuje ani jednego, ani drugiego. Narzekać mógłby tylko na parę białych plam w Witkacowej biografii oraz dwadzieścia dramatów, które pozostają w stanie jak dotąd permanentnego zagubienia. Jest wśród nich „Persy Zwierżontkowskaja” i tej, jak wierzy Degler, najbliżej do statusu wykopaliska. Autor „Witkacego, portretu wielokrotnego” wykopuje tymczasem nowe fakty dotyczące swego bohatera, z pierwszowojennym epizodem rosyjskim na czele, z niedoszłą karierą filmową, z przyjaźnią międzyfilozoficzną, nieuskutecznionym pojedynkiem o plotkę związaną z czyjąś żoną czy odkrywaniem kart w sprawie współautorstwa „Narkotyków”. Prawie sześćsetstronicowa praca , ułożona przez stuprocentowego naukowca, z definicji gatunku powinna trącić nudą, lecz tutaj czeka czytelników wartka niespodzianka. Sięgam po tę księgę już drugi tydzień i ciągle czuję nienasycenie, zawsze znajduję coś pasjonującego.

Wzruszające są słowa ekscentrycznego kobieciarza, gdy w wieku 46 lat, po konflikcie z drugą kobietą jego życia, wieloletnią kochanką Czesławą Oknińską-Korzeniewską, przyznaje: „Babami (piętrząc takowe jedna na drugą) zapychałem kompletną pustkę, która się teraz (...) zdemaskowała. Jestem jak ryba na brzegu. Nie jestem artystą (...)”. I to wszystko w liście do żony, najbardziej chyba wyjątkowej powierniczki jakiegokolwiek męża, kochanej, ale i wystawianej na niezwykłą próbę miłości, cierpliwości przez surzwyczajne korespondencyje prywatnego warjata. Kilka dni później: „Wczoraj dostałem telegram od Czesi, że godzi się ze mną pod warunkiem poprawy”. Czesława będzie Witkacemu towarzyszyć do śmierci w Jeziorach we wrześniu 1939 (profesor Degler odrzuca wszelkie dywagacje na temat alternatywnych wersji), a Jadwiga powie po latach: „Małżeństwo nasze nie było szczęśliwe”.

Jak felieton czyta się kalendarium życia Witkiewicza pomiędzy rokiem 1918 a 1939, jak gawędę – eseje na tematy różne („Witkacy u formistów”, „Witkacy się żeni”, „Witkacy oszukany” i inne). Numerem jeden są listy (do żony, do Edmunda Wiercińskiego, Kazimierza Czachowskiego, Brunona Schulza albo Kornela Makuszyńskiego). Można się z nich dowiedzieć i o wewnętrznych dylematach autora „Niemytych dusz”, i o towarzyskich ekscesach niekoniecznie tylko autorskich. Np. (do Makuszyńskiego): „Pani Iszkowska (słynna piękność zakopiańska) ma 9 białych szczurów oswojonych, każdy nazywa się inaczej”, „Boy przywiózł z Paryża melon (kapelusz) za 45 franków”, „nie mogę się do ciebie dodzwonić – jakieś zmiany numerów – czort wie co”. To ogromna wartość tej książki i niesłabnącej pracy Janusza Deglera skupionej także na tym, by zwrócić ludzki rumieniec na twarz portretowo zasępionego, zamyślonego malarza, poety, powieściopisarza, dramaturga i filozofa. Można czytać bez końca.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................................................
Janusz Degler WITKACEGO PORTRET WIELOKROTNY, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2009