Można by powiedzieć, po co kolejna książka o Holocauście. Tyle ich przecież było, tyle ich przeczytaliśmy. Nakręcono tysiące filmów, które weszły do artystycznej historii dramatu tamtej wojny. Co jeszcze da się dodać, czego gdzieś indziej nie opisano? Pewnie nic, ale ten temat ma tę właściwość, że niezmiennie porusza, a każda indywidualna opowieść należy nie tylko do literatury, lecz także do zbiorowej pamięci ludzkości. Tę pamięć trzeba odświeżać.
Więc książka Clary Kramer, stworzona wspólnie ze Stephenem Glantzem, jeszcze raz opowiada o świecie tragedii nie do uwierzenia. Z tego powodu, mimo relacji Anny Frank, Romy Ligockiej, Kosińskiego i wielu innych, „Wojnę Klary” czyta się jako nowość. „To niewiarygodne – przyznaje sama Klara. – Zatrzymali ciężarówki pod oknami i wrzucali do nich dorosłych i dzieci. Niektórzy gestapowcy używali siekier”. W momencie, gdy naziści zjawili się w ukraińskiej dziś, podlwowskiej, Żółkwi Clara Kramer (wtedy Klara Schwarz) miała 15 lat. Prowadziła młodzieńczy dziennik, będący po latach jednym z ważnych dokumentów czasu zagłady. Po wojnie Clara wyjechała do Stanów i poświęciła zawodowe życie ocalaniu pamięci o Holocauście. Została prezydentem centrum uniwersyteckich badań, a jej pamiętnik funkcjonuje jako stały eksponat wystawy w Muzeum Holocaustu na Rhode Island. Do pisania dziennika zachęciła ją matka, mówiąc, że nawet jeśli jej rodzina nie przeżyje, coś musi przetrwać dla świadectwa. Zapiski Clary są rzeczowe, osobiste, drobiazgowe, literacko podszlifowane przez Stephena Glantza, któremu ponad 82-letnia teraz Kramer zdecydowała się powierzyć ogłoszenie własnej historii.
A historia to niesamowita. Biorą w niej udział i Żydzi, i Polacy, i Niemcy. Wśród nich Walenty Beck, alkoholik, kobieciarz zdradzający polską żonę Julię, gwałtownik i antysemita, Polak niemieckiego pochodzenia. To w ciasnym schronie pod jego domem przez prawie dwa lata będą się ukrywać trzy żydowskie rodziny, zdane na łaskę człowieka pijącego z niemieckimi oficerami wódkę, ryczącego kolędy przerobione na antysemickie przyśpiewki, pośmiertnie uhonorowanego tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. Dlaczego się narażał, mimo że mógł ich wydać za kilkadziesiąt litrów alkoholu, jak zrobili synowie innego folksdojcza z siostrą Klary? „Czasem mówił o honorze, perorował z przejęciem, że Ukraińcy i Niemcy nie mają prawa zabijać Żydów” – przypomina sobie narratorka tej opowieści. I dodaje, iż naprawdę chodziło o wydarzenie sprzed wojny, kiedy, gdy Sowieci chcieli zesłać Becka na Syberię, pomógł mu Żyd Melman, ten sam, który ukrywał się pod podłogą wraz z Klarą i szesnastoma innymi. Oni po przyjściu Armii Czerwonej wstawią się za oskarżanym przez NKWD o szpiegostwo Beckiem, a dziennik Klary będzie w tej sprawie dowodem.
„Wojnę Klary” wydano na Zachodzie z podtytułem „Historia przetrwania pewnej dziewczynki”, najpewniej po to, by opowieści Clary Kramer nie mylono z wcześniejszą „Wojną Klary”, książką dla dzieci autorstwa Kathy Kacer. W tamtej tamta, 13-letnia, Clara mieszka z rodzicami w Pradze, skąd w 1943 roku wyrusza z transportem do obozu w Terezinie. „Historia przetrwania pewnej dziewczynki” to zatem kolejna publikacja na znany temat, z postaciami przypominającymi bohaterów wcześniej przeczytanych dzieł. A jednak siła tematu i ludzki heroizm osób tej tragedii, pamiętnikowa otwartość i bezpośredniość sprawiają, że wersja Clary Kramer dołącza do listy lektur obowiązkowych.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………
Clara Kramer, Stephen Glantz WOJNA KLARY, przeł. A. Sak, Znak, 2009
Thursday, May 28, 2009
Thursday, May 21, 2009
Małgorzata Szejnert WYSPA KLUCZ
Z jednej strony, OK, rozpoznawalność stylu autora to ważna zaleta, z drugiej – podobnie rozgrywana opowieść niekoniecznie interesuje tak jak poprzednia. Opowiadam się za tym drugim spojrzeniem na najnowszą książkę Małgorzaty Szejnert. „Wyspa klucz” jest powtórzeniem nagradzanego i wychwalanego „Czarnego ogrodu”, tyle że akcja dzieje się nie na Śląsku, lecz w Stanach Zjednoczonych, w miejscu, gdzie emigranci żegnali morski pośredniak i zaczynali myśleć o tym, co zrobić, by przetrwać w nowej przestrzeni.
Ta nowa przestrzeń, Ellis Island, brama do mitycznej Ameryki, ma swój sens. Zwłaszcza rynkowy. Bo skoro „Czarny ogród” otarł się o nagrodę Silesiusa, Nike, zdobył nagrodę Cogito, to czemu nie spróbować szansy w potyczce o Pulitzera? Może i tak właśnie było w intencjach, może zupełnie inaczej, bo Małgorzata Szejnert, była reporterka Wyborczej, przez chwilę swojego życia w Stanach mieszkała. Jak sama mówi, „emigrowanie mi nie wyszło i wróciłam”. Impuls do napisania książki wzięła od Muzeum Imigracji na wyspie Ellis, zaskoczona polskim brakiem w bibliografii dotyczącej Ellis Island. Najwięcej energii poświęciła więc Szejnert na studiowanie dziejów legendarnej granicy dwóch psychologicznych światów, skąd w głąb obiecanej ziemi wędrowali Polacy i nie tylko. Praca autorki jest imponująca, godna podziwu, szacunku, ale w czytaniu wypada zbyt relacyjnie, mało osobiście, dystansowo zamiast zbliżenia. Pisze Szejnert:
Trzydziestosześcioletni Polak Wiktor L. został zatrzymany na Ellis Island z powodu wady serca. Spędził miesiąc w szpitalu, czekając na dalsze decyzje. Kolejne badanie wykazało, że jest zdrów i może pozostać w Stanach. Zdecydował się jednak wrócić do Polski. Ponieważ nie kwalifikował się do deportacji, musiał sam zapłacić za bilet, a miał tylko trzydzieści dolarów. (…) Ustalono wspólnie , że popracuje przez jakiś czas w znajomym sklepie żelaznym w Reading w Pensylwanii, a jesienią odpłynie do Polski parowcem Pułaski.
Czy muszę dodawać, iż los Wiktora L. po powrocie do kraju wydaje mi się ciekawszy niż dzieje emigrantów, którym się lepiej powiodło? „Wyspa klucz” to z pewnością rzecz potrzebna, istotna, może nawet niezbędna w literaturze reportażowo-historycznej. Dojrzały, oszczędny, pełen subtelnego współodczuwania, styl autorki wynosi tę prozę ponad wartość dokumentu, ale równocześnie zdradza swoje podstawowe ograniczenie. Chociaż dokument może podsumować jakąś rzeczywistość, nie wystarczy, by o rzeczywistości opowiedzieć w sposób bezpośredni, trafiający w emocje. To zatem, co jedni uznają za sukces tej książki (czyli reporterska skrupulatność), staje się także wadą „Wyspy klucz”, dla czytelników oczekujących od takiego tematu zdecydowanie więcej. Skupienie na anegdocie nie oddaje dramatu życia człowieka.
Jest jednak w książce Szejnert bezcenny element, niedotyczący konkretnej epoki ani miejsca. Daje się bowiem tutaj uchwycić fenomen emigracji jako zjawiska uniwersalnego, niepoddającego się historii. Wiejska dziewczyna, która się nie chce rozebrać do rentgena, komisarz służby imigracyjnej, który posyła do więzienia nieuczciwego urzędnika, sędzia, który rozdziela ojca z synem ze względu na przydatność do pracy, to postaci z każdej czasoprzestrzeni. Również tej XXI wieku, kiedy ciągle podróżujemy, wciąż zbyt często „za chlebem”. Gdyby więc nie było „Czarnego ogrodu”, „Wyspę klucz” oceniałbym jako rzecz pomysłową, pionierską, godną rekomendacji do peanów i nagród. Ale przecież „Czarny ogród” był.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………..
Małgorzata Szejnert WYSPA KLUCZ, Znak, 2009
Ta nowa przestrzeń, Ellis Island, brama do mitycznej Ameryki, ma swój sens. Zwłaszcza rynkowy. Bo skoro „Czarny ogród” otarł się o nagrodę Silesiusa, Nike, zdobył nagrodę Cogito, to czemu nie spróbować szansy w potyczce o Pulitzera? Może i tak właśnie było w intencjach, może zupełnie inaczej, bo Małgorzata Szejnert, była reporterka Wyborczej, przez chwilę swojego życia w Stanach mieszkała. Jak sama mówi, „emigrowanie mi nie wyszło i wróciłam”. Impuls do napisania książki wzięła od Muzeum Imigracji na wyspie Ellis, zaskoczona polskim brakiem w bibliografii dotyczącej Ellis Island. Najwięcej energii poświęciła więc Szejnert na studiowanie dziejów legendarnej granicy dwóch psychologicznych światów, skąd w głąb obiecanej ziemi wędrowali Polacy i nie tylko. Praca autorki jest imponująca, godna podziwu, szacunku, ale w czytaniu wypada zbyt relacyjnie, mało osobiście, dystansowo zamiast zbliżenia. Pisze Szejnert:
Trzydziestosześcioletni Polak Wiktor L. został zatrzymany na Ellis Island z powodu wady serca. Spędził miesiąc w szpitalu, czekając na dalsze decyzje. Kolejne badanie wykazało, że jest zdrów i może pozostać w Stanach. Zdecydował się jednak wrócić do Polski. Ponieważ nie kwalifikował się do deportacji, musiał sam zapłacić za bilet, a miał tylko trzydzieści dolarów. (…) Ustalono wspólnie , że popracuje przez jakiś czas w znajomym sklepie żelaznym w Reading w Pensylwanii, a jesienią odpłynie do Polski parowcem Pułaski.
Czy muszę dodawać, iż los Wiktora L. po powrocie do kraju wydaje mi się ciekawszy niż dzieje emigrantów, którym się lepiej powiodło? „Wyspa klucz” to z pewnością rzecz potrzebna, istotna, może nawet niezbędna w literaturze reportażowo-historycznej. Dojrzały, oszczędny, pełen subtelnego współodczuwania, styl autorki wynosi tę prozę ponad wartość dokumentu, ale równocześnie zdradza swoje podstawowe ograniczenie. Chociaż dokument może podsumować jakąś rzeczywistość, nie wystarczy, by o rzeczywistości opowiedzieć w sposób bezpośredni, trafiający w emocje. To zatem, co jedni uznają za sukces tej książki (czyli reporterska skrupulatność), staje się także wadą „Wyspy klucz”, dla czytelników oczekujących od takiego tematu zdecydowanie więcej. Skupienie na anegdocie nie oddaje dramatu życia człowieka.
Jest jednak w książce Szejnert bezcenny element, niedotyczący konkretnej epoki ani miejsca. Daje się bowiem tutaj uchwycić fenomen emigracji jako zjawiska uniwersalnego, niepoddającego się historii. Wiejska dziewczyna, która się nie chce rozebrać do rentgena, komisarz służby imigracyjnej, który posyła do więzienia nieuczciwego urzędnika, sędzia, który rozdziela ojca z synem ze względu na przydatność do pracy, to postaci z każdej czasoprzestrzeni. Również tej XXI wieku, kiedy ciągle podróżujemy, wciąż zbyt często „za chlebem”. Gdyby więc nie było „Czarnego ogrodu”, „Wyspę klucz” oceniałbym jako rzecz pomysłową, pionierską, godną rekomendacji do peanów i nagród. Ale przecież „Czarny ogród” był.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………..
Małgorzata Szejnert WYSPA KLUCZ, Znak, 2009
Friday, May 15, 2009
Marek Krajewski GŁOWA MINOTAURA
W „Głowie Minotaura” jest dwóch bohaterów: znany już dobrze były radca kryminalny, aktualnie oficer Abwehry, nienawidzący gestapowskiego współpracownika, oraz komisarz Edward Popielski z policji we Lwowie. Kolejne, szóste, śledztwo Eberharda Mocka rozgrywa się zatem głównie poza przestrzenią Breslau, stąd w tytule książki brak niemieckiej nazwy Wrocławia. Popielski przywołuje w pewnym momencie polską wersję, przedstawiając cel wizyty detektywów właścicielce katowickiego biura matrymonialnego (sporą część akcji spędzamy na Śląsku). Tu zwłaszcza Mock oddaje się rozkoszom polskich kobiet o słynnej na Europę urodzie. Zresztą jego lwowski kompan też lubi lekkie towarzystwo, regularnie korzysta z usług prostytutek. Obaj mniej więcej w tym samym wieku, podobnie bezwzględni, niemal identyczni w upodobaniach pozazawodowych. Uwielbiają filologiczne subtelności, są miłośnikami łaciny, alkoholu, elegancji, czystych butów. Spółka Mock&Popielski wydaje się w serii powieści Marka Krajewskiego całkiem rozwojowa, może być i tak, że w przyszłości dostaniemy kilka kryminałów z Eduardem, jak Ebi nazywa swego nowego przyjaciela, w roli głównej.
Właściwie tak dzieje się już tutaj. Mock jest postacią ważną, ale to wokół Popielskiego zacieśniają się kręgi fabuły i o nim dowiadujemy się więcej. Najwyraźniej Krajewski na Eberharda nie ma aktualnie nowego pomysłu, więc potrzebował kogoś, kto odświeżyłby mu serię, nie zmieniając zbyt wiele. Stworzył więc Mockowi duchowego brata, na przekór tradycji duetów typu Holmes&Watson. Zabieg zadziałał, również dzięki przeniesieniu akcji do nowego, szczególnego miejsca. Tak jak bowiem blisko charakterowi Mocka do osobowości Popielskiego, tak dzisiaj patrzymy na Lwów i Wrocław, połączone losami historii. Lwowski koloryt nie dorównuje tu jeszcze mrocznym barwom Breslau z poprzednich odsłon firmowego cyklu Marka Krajewskiego, co tylko wzmaga apetyt i pozwala z zaciekawieniem czekać na ciąg dalszy. Autor „Głowy Minotaura” spędził we Lwowie zaledwie kilka tygodni, nie miał zatem czasu na kwerendę bardzo pogłębioną. Zdaje się jednak, że w lwowskich klimatach czuje się jak u siebie; tę książkę zadedykował wujowi pochodzącemu z jednego z najpiękniejszych kiedyś miast Rzeczpospolitej.
Fabuła wciąga, choć bardziej stylem niż wyrafinowaniem. Wzorowe językowe rzemiosło Krajewskiego sprawia czytelnikowi przyjemność, mimo okrucieństwa opisów. Tytułowy Minotaur gwałci i zabija dziewice, odgryzając im część twarzy (niekoniecznie w takiej kolejności). Policjanci odwiedzają najgorsze lokale, Popielski naraża się półświatkowi, jest mordobicie i kijobicie, przebijanie laską, ścinanie toporem. A przy tym znajduje się tu także miejsce na elementy komiczne, nawet farsowe. Zwykle zamierzone, lecz rzadko potrzebne: jak nazwiska postaci (Ernestyna Nierobisch, Gertruda Wozignój) albo koguci pojedynek na docinki, gdy para podtatusiałych bohaterów chce olśnić piękną panią wicedyrektor szpitala psychiatrycznego. Momentami postaci mówią o jedno zdanie za dużo (Mock po naradzie z lwowskim zwierzchnikiem), lecz całość wypada smakowicie (dla fanów czarnej, brutalnej, podlanej erudycyjnym sosem powieści). Pojawiają się legendarni uniwersyteccy matematycy (Banach, Chwistek, Steinhaus), brzmi lokalne bałakanie, ale literacko najlepsze są fragmenty gatunkowo czyste, kiedy Krajewski nie wychodzi poza celny, ostry, męski ton kryminału.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………….
Marek Krajewski GŁOWA MINOTAURA, W.A.B., 2009
Właściwie tak dzieje się już tutaj. Mock jest postacią ważną, ale to wokół Popielskiego zacieśniają się kręgi fabuły i o nim dowiadujemy się więcej. Najwyraźniej Krajewski na Eberharda nie ma aktualnie nowego pomysłu, więc potrzebował kogoś, kto odświeżyłby mu serię, nie zmieniając zbyt wiele. Stworzył więc Mockowi duchowego brata, na przekór tradycji duetów typu Holmes&Watson. Zabieg zadziałał, również dzięki przeniesieniu akcji do nowego, szczególnego miejsca. Tak jak bowiem blisko charakterowi Mocka do osobowości Popielskiego, tak dzisiaj patrzymy na Lwów i Wrocław, połączone losami historii. Lwowski koloryt nie dorównuje tu jeszcze mrocznym barwom Breslau z poprzednich odsłon firmowego cyklu Marka Krajewskiego, co tylko wzmaga apetyt i pozwala z zaciekawieniem czekać na ciąg dalszy. Autor „Głowy Minotaura” spędził we Lwowie zaledwie kilka tygodni, nie miał zatem czasu na kwerendę bardzo pogłębioną. Zdaje się jednak, że w lwowskich klimatach czuje się jak u siebie; tę książkę zadedykował wujowi pochodzącemu z jednego z najpiękniejszych kiedyś miast Rzeczpospolitej.
Fabuła wciąga, choć bardziej stylem niż wyrafinowaniem. Wzorowe językowe rzemiosło Krajewskiego sprawia czytelnikowi przyjemność, mimo okrucieństwa opisów. Tytułowy Minotaur gwałci i zabija dziewice, odgryzając im część twarzy (niekoniecznie w takiej kolejności). Policjanci odwiedzają najgorsze lokale, Popielski naraża się półświatkowi, jest mordobicie i kijobicie, przebijanie laską, ścinanie toporem. A przy tym znajduje się tu także miejsce na elementy komiczne, nawet farsowe. Zwykle zamierzone, lecz rzadko potrzebne: jak nazwiska postaci (Ernestyna Nierobisch, Gertruda Wozignój) albo koguci pojedynek na docinki, gdy para podtatusiałych bohaterów chce olśnić piękną panią wicedyrektor szpitala psychiatrycznego. Momentami postaci mówią o jedno zdanie za dużo (Mock po naradzie z lwowskim zwierzchnikiem), lecz całość wypada smakowicie (dla fanów czarnej, brutalnej, podlanej erudycyjnym sosem powieści). Pojawiają się legendarni uniwersyteccy matematycy (Banach, Chwistek, Steinhaus), brzmi lokalne bałakanie, ale literacko najlepsze są fragmenty gatunkowo czyste, kiedy Krajewski nie wychodzi poza celny, ostry, męski ton kryminału.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………….
Marek Krajewski GŁOWA MINOTAURA, W.A.B., 2009
Saturday, May 9, 2009
SZAJBA (Teatr Polski we Wrocławiu)
Nie ma we mnie po „Szajbie” potrzeby analizy stosunków polsko-polskich, co może sugerowałby temat tego przedstawienia. Tematem jest bowiem Polska, spersonifikowana tutaj w finale, który, jak przystało na komediowy teatr narodowy, staje się taneczną sceną zbiorową. No bo przecież inaczej spektaklu o rodaczych marach skończyć nie wypada. Nie ma we mnie poczucia, że obejrzałem jakieś niepospolite wydarzenie zapewniające Janowi Klacie kolejną wrocławską nagrodę za sztukę sezonu. I dobrze, należy nam się odmiana. Nie ma też wreszcie tej oczyszczającej euforii, jaką daje pełna humoru, tempa i pomysłów farsa. Do Brytyjczyków jednak nam w takim gatunku daleko. Co wcale nie znaczy, iż „Szajba” to słajba (czyli, jak by wyjaśnił profesor Bralczyk, kombinacja tytułu utworu scenicznego z oceniającym przymiotnikiem).
Przez 90 minut siedzimy w szklarni, gdzie przyglądamy się podfoliowemu życiu typowego małżeństwa. On – polityk, premier, wracający z teczką do doniczek, otrębów i jej ciała, ona – żona pozbawiona błyskotliwości, ale wszystkorozumiejąca i wszechstęskniona, oczywiście niezaspokojona w uczuciach. Taka telenowela. Tylko co tu robią ci po arabsku zaśpiewujący terroryści z rzęsą w oku i cygarem w kaburze, a zwłaszcza te baśniowe postaci zapylające żółte kwiatki rzepaku? Pewnie, że można załatwić odpowiedź jednym wytrychem, że pure nonsense, opary absurdu, latający cyrk. Ale terroryści planują zamach na poważnie, pod wodzą Osamy Bin Ladena, a jedna z baśniowych postaci to Dziwka (jej głosem mówi zresztą Polska, jakże odkrywczo). No i na kiełbaski wpada Hans (Marian Czerski), sąsiad z zaprzyjaźnionego kraju, kombatant sprzeciwu wobec Hitlera, Niemiec wzorcowy, brat łata, co wraz z milionem obywateli nadszprewskiej republiki ujmował się za Polakami w czasie II wojny, kocha Żydów, po biskupiemu przebacza największe zbrodnie polskiego narodu (jak rozpijanie niemieckich chłopów i zabicie Jezusa Chrystusa). Więc, owszem, pure nonsense, lecz i komentarz do rzeczywistości, publicystyka jednym słowem. Paweł Demirski plus John Cleese (jeszcze sprzed reklamy banku).
Kłopot z „Szajbą” polega na tym, że wszystko już było, a tabu, którego istnienie napędzałoby gagi i podteksty sztuki, nie istnieje. Sam Klata tyle się tych tabu nadekonstruował…, ciągle robią to gadający co popadnie w każdych niepolskich-wszechpolskich-średniopolskich mediach politycy. Od takiej strony rzecz zatem nie działa. Czasem śmieszy, bo autorka tekstu Małgorzata Sikorska-Miszczuk to inteligentna autorka, a reżyser Jan Klata to inteligentny reżyser. Trzymający poziom, ale też człowiek. Po kilku ambitnych-wybitnych przedstawieniach (ostatnio „Trylogia”, wcześniej „Sprawa Dantona”) nie da się od razu zrobić „Szajby obiecanej”. Zamiast tego wyszła „Szajba” po prostu, do obejrzenia i już. Jak zwykle, pomogli wrocławscy aktorzy. Świetna (tak, znowu, znowu świetna) Kinga Preis w roli żony-Wiktorii oraz bardzo, bardzo przekonujący mężczyźni: Michał Majnicz (terrorysta Zachar), Wojciech Ziemiański (ludzki premier Ble), Marcin Czarnik (99 Groszy, wbrew imieniu też terrorysta), Edwin Petrykat (we wdzięcznym wcieleniu profesora Bralczyka).
Sikorska-Miszczuk pisała tę sztukę podobno w twórczym amoku, Jan Klata reżyserował na wiosennym rauszu. Nie załapałem się ani na jedno, ani na drugie. Momentami czułem raczej wiosenne zmęczenie i odtwórczą grę konwencjami. Ale finał (tuż przed kliszowym tańcem) odebrałem emocjonalnie. Tę sympatycznie skromną, pogodną i godną Polskę (Czesława Dąbrowska), którą prowadzi Dziwka (Anna Ilczuk). Jeśli pójdę kiedyś na „Szajbę” raz jeszcze, w tym miejscu wstanę i się ukłonię. Tak mi dopomóż, panie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Małgorzata Sikorska-Miszczuk SZAJBA, reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu, 9 maja 2009
Przez 90 minut siedzimy w szklarni, gdzie przyglądamy się podfoliowemu życiu typowego małżeństwa. On – polityk, premier, wracający z teczką do doniczek, otrębów i jej ciała, ona – żona pozbawiona błyskotliwości, ale wszystkorozumiejąca i wszechstęskniona, oczywiście niezaspokojona w uczuciach. Taka telenowela. Tylko co tu robią ci po arabsku zaśpiewujący terroryści z rzęsą w oku i cygarem w kaburze, a zwłaszcza te baśniowe postaci zapylające żółte kwiatki rzepaku? Pewnie, że można załatwić odpowiedź jednym wytrychem, że pure nonsense, opary absurdu, latający cyrk. Ale terroryści planują zamach na poważnie, pod wodzą Osamy Bin Ladena, a jedna z baśniowych postaci to Dziwka (jej głosem mówi zresztą Polska, jakże odkrywczo). No i na kiełbaski wpada Hans (Marian Czerski), sąsiad z zaprzyjaźnionego kraju, kombatant sprzeciwu wobec Hitlera, Niemiec wzorcowy, brat łata, co wraz z milionem obywateli nadszprewskiej republiki ujmował się za Polakami w czasie II wojny, kocha Żydów, po biskupiemu przebacza największe zbrodnie polskiego narodu (jak rozpijanie niemieckich chłopów i zabicie Jezusa Chrystusa). Więc, owszem, pure nonsense, lecz i komentarz do rzeczywistości, publicystyka jednym słowem. Paweł Demirski plus John Cleese (jeszcze sprzed reklamy banku).
Kłopot z „Szajbą” polega na tym, że wszystko już było, a tabu, którego istnienie napędzałoby gagi i podteksty sztuki, nie istnieje. Sam Klata tyle się tych tabu nadekonstruował…, ciągle robią to gadający co popadnie w każdych niepolskich-wszechpolskich-średniopolskich mediach politycy. Od takiej strony rzecz zatem nie działa. Czasem śmieszy, bo autorka tekstu Małgorzata Sikorska-Miszczuk to inteligentna autorka, a reżyser Jan Klata to inteligentny reżyser. Trzymający poziom, ale też człowiek. Po kilku ambitnych-wybitnych przedstawieniach (ostatnio „Trylogia”, wcześniej „Sprawa Dantona”) nie da się od razu zrobić „Szajby obiecanej”. Zamiast tego wyszła „Szajba” po prostu, do obejrzenia i już. Jak zwykle, pomogli wrocławscy aktorzy. Świetna (tak, znowu, znowu świetna) Kinga Preis w roli żony-Wiktorii oraz bardzo, bardzo przekonujący mężczyźni: Michał Majnicz (terrorysta Zachar), Wojciech Ziemiański (ludzki premier Ble), Marcin Czarnik (99 Groszy, wbrew imieniu też terrorysta), Edwin Petrykat (we wdzięcznym wcieleniu profesora Bralczyka).
Sikorska-Miszczuk pisała tę sztukę podobno w twórczym amoku, Jan Klata reżyserował na wiosennym rauszu. Nie załapałem się ani na jedno, ani na drugie. Momentami czułem raczej wiosenne zmęczenie i odtwórczą grę konwencjami. Ale finał (tuż przed kliszowym tańcem) odebrałem emocjonalnie. Tę sympatycznie skromną, pogodną i godną Polskę (Czesława Dąbrowska), którą prowadzi Dziwka (Anna Ilczuk). Jeśli pójdę kiedyś na „Szajbę” raz jeszcze, w tym miejscu wstanę i się ukłonię. Tak mi dopomóż, panie.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Małgorzata Sikorska-Miszczuk SZAJBA, reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu, 9 maja 2009
Friday, May 8, 2009
John Grogan NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ DO DOMU
Na okładce amerykańskiego wydania tej książki mamy zdjęcie małego Grogana, który siedzi na podłodze domowego salonu. Polski wydawca zdecydował się na inną fotografię. Tutaj mały John jedzie dziecięcym samochodem, trzymając na kolanach psa. Co mogłoby sugerować, że najnowsza powieść autora bestsellerowego „Marleya i mnie” też będzie o przyjaźni zwierzęco-ludzkiej. Ale nie. Tym razem chodzi o autobiograficzną, rodzinno-obyczajową, sentymentalną historię, jaką opowiada mąż, ojciec, a przede wszystkim syn.
I nie jest to tak zajmująca rzecz, jak „Marley i ja”. W pierwszej części bardzo konwencjonalnie, choć zgrabnie, Grogan opisuje swoje dzieciństwo i lata nastoletnie, gdy bawił się z dziećmi z sąsiedztwa, całował dziewczynę po raz pierwszy, a w szkole parafialnej miał kłopoty z powodu piosenki „Supergirl” zespołu The Fugs (mimo odważnie postępowych metod wychowawczych siostry Nancy). Jedno ze wstydliwych wspomnień dotyczy wycieczki do kręgielni Sylvan Lanes, gdzie stał automat z papierosami, a Johnowi zamiast męskich mocnych wyskoczyło pudełko babskich niskonikotynowych. Okazuje się też, że już jako nastolatek John Grogan znalazł się na pierwszej stronie lokalnej gazety „Oakland Press”. Jego wizerunek ilustrował artykuł na temat policyjnej obławy antynarkotykowej.
Burzliwe więc to dzieciństwo autora było nie było, lecz, opowiedziane z wdziękiem, przypomina nam o własnych chwilach takiego szczęścia i takiego wstydu, jakie potem będą nam się zdarzać nadzwyczaj rzadko. Druga część książki to czasy znane już z powieści o szalonym labradorze (o psie są tylko wzmianki), początek reporterskiej pracy Grogana, moment poznania Jenny, urodziny dzieci. Pierwszoplanowym wątkiem jest relacja Johna z rodzicami. On stopniowo odchodzi od modelu praktykującego katolika, oni próbują walczyć o religijność syna, który żeni się z prezbiterianką. Dylematy Johna są życiowe, ale nie mogą zaciekawić choćby w połowie tak jak przygody z Marleyem w roli głównej.
Książkę „Najdłuższa podróż do domu” oceniano na Zachodzie jako przeciętną, wydaną po to, by po światowym bestsellerze ciągle istnieć na rynku, no i wykorzystać rynek do zarobienia kolejnej fury pieniędzy. Nawet jeśli taki był cel, Grogan włożył w pisanie swej drugiej powieści sporo serca i szczerością wyznania w końcu się obronił. Nie ma jednak co ukrywać, że to, co było siłą debiutu, czyli felietonowa werwa, nie działa w książce w całości stworzonej jako książka. Autor stara się trzymać w ramach, jakie zapewniły mu wcześniej sukces, lecz w tym przypadku zbyt często brakuje i tematów, i weny.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................
John Grogan NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ DO DOMU, przeł. R. Śmietana, Znak, 2009
I nie jest to tak zajmująca rzecz, jak „Marley i ja”. W pierwszej części bardzo konwencjonalnie, choć zgrabnie, Grogan opisuje swoje dzieciństwo i lata nastoletnie, gdy bawił się z dziećmi z sąsiedztwa, całował dziewczynę po raz pierwszy, a w szkole parafialnej miał kłopoty z powodu piosenki „Supergirl” zespołu The Fugs (mimo odważnie postępowych metod wychowawczych siostry Nancy). Jedno ze wstydliwych wspomnień dotyczy wycieczki do kręgielni Sylvan Lanes, gdzie stał automat z papierosami, a Johnowi zamiast męskich mocnych wyskoczyło pudełko babskich niskonikotynowych. Okazuje się też, że już jako nastolatek John Grogan znalazł się na pierwszej stronie lokalnej gazety „Oakland Press”. Jego wizerunek ilustrował artykuł na temat policyjnej obławy antynarkotykowej.
Burzliwe więc to dzieciństwo autora było nie było, lecz, opowiedziane z wdziękiem, przypomina nam o własnych chwilach takiego szczęścia i takiego wstydu, jakie potem będą nam się zdarzać nadzwyczaj rzadko. Druga część książki to czasy znane już z powieści o szalonym labradorze (o psie są tylko wzmianki), początek reporterskiej pracy Grogana, moment poznania Jenny, urodziny dzieci. Pierwszoplanowym wątkiem jest relacja Johna z rodzicami. On stopniowo odchodzi od modelu praktykującego katolika, oni próbują walczyć o religijność syna, który żeni się z prezbiterianką. Dylematy Johna są życiowe, ale nie mogą zaciekawić choćby w połowie tak jak przygody z Marleyem w roli głównej.
Książkę „Najdłuższa podróż do domu” oceniano na Zachodzie jako przeciętną, wydaną po to, by po światowym bestsellerze ciągle istnieć na rynku, no i wykorzystać rynek do zarobienia kolejnej fury pieniędzy. Nawet jeśli taki był cel, Grogan włożył w pisanie swej drugiej powieści sporo serca i szczerością wyznania w końcu się obronił. Nie ma jednak co ukrywać, że to, co było siłą debiutu, czyli felietonowa werwa, nie działa w książce w całości stworzonej jako książka. Autor stara się trzymać w ramach, jakie zapewniły mu wcześniej sukces, lecz w tym przypadku zbyt często brakuje i tematów, i weny.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................
John Grogan NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ DO DOMU, przeł. R. Śmietana, Znak, 2009
Tuesday, May 5, 2009
Agnieszka Drotkiewicz TERAZ
Zyskanie uznania Kazimiery Szczuki ma swoją cenę w rzeczywistości Planety Tesco-Ikei albo Planety TVN, jak kto woli. Agnieszka Drotkiewicz została siostrzanie pocałowana przez doktora nauk humanistycznych-gwiazdę mediów już jakiś czas temu. Teraz (w książce pt. „Teraz”) uczyniła bohaterką doktora nauk humanistycznych-szaraka z Kabatów. Kontrast jest oczywisty, zwłaszcza że książkowa Karolina z uniwersyteckiego Zakładu Kultury w Kryzysie ciągle szuka swojej tożsamości, kobiecości, no i sposobu na życie, a Kazimiera z Instytutu Badań Literackich ten okres pożegnała świetlny moment temu, a dziś zajmuje się nim analitycznie. Drotkiewicz jest również podopieczną innej znaczącej postaci polskiego rynku literackiego, Pawła Dunina-Wąsowicza, który wydał jej dwie pierwsze powieści, z uporem maniaka widząc w młodej autorce słabego „Paris, London, Dachau” materiał na pisarza. No i zdaje się, iż Szczuka z Wąsowiczem mieli rację, bo „Teraz” to książka miejscami ciekawa, choć też miejscami irytująca.
Irytuje przede wszystkim zamiłowanie Drotkiewicz do podrobów stylistycznych, chowania się za czyimś literackim parawanem, choć znajdą się tacy, co zobaczą w tej technice zwierciadło naszego teraz. Epoki telewizyjnych formatów, „Niani” w wersji polskiej. Karolina z powieści „Teraz” stoi w przeciągu między światem wartości coraz mniej znaczących (jak „literki”, literatura, kultura, nauki humanistyczne), a przestrzenią blichtru, o jakim marzy każda dziewczyna. Blichtru tak niemiłosiernie wykpiwanego przez Karolinę Korwin-Piotrowską, z którą Drotkiewicz rozmawiała na łamach „Wysokich obcasów”. „Wiem, że mam ostry język i potrafię celnie strzelić. Ten program pomaga budować pewne kryteria" - łudzi się Korwin-Piotrowska. - "Coraz bardziej lubię to robić i wiem, że cały show-biznes to ogląda”. "Widzisz, ja nie chcę być petentką w kolejce do stypendium socjalnego, ja chcę być królową" - wyznaje Pogorska. Czyli podobieństwo-kontrast kolejny. Tylko Karolinie z powieści „Teraz” dalej do gwiazd, bliżej do Emmy Bovary, przywołanej już na pookładkowym starcie cytatem z Flauberta.
Ale to, że bohaterce bliżej do Emmy, nie zbliża do pomysłu Drotkiewicz o Emmie jako patronce tej opowieści o trzydziestokilkulatce wyrażającej schizofreniczny stosunek do tytułowego teraz i siebie samej. Bovary Flauberta była mieszkanką trochę jednak innej kultury, żoną uwikłaną w społeczno-panieńskie wyobrażenia. Karolina jest wolna, nic jej nie grozi za wypróbowanie chudego Ryszarda, doktora Szymona czy Pawła Szwarcmana. Przeciwnie, dzięki mężczyznom sklei własne ja. Więc nie przekonuje mnie Drotkiewicz wyjściowo, bo trudno uwierzyć w prozę, która programowo nie chce zdobyć się na samowystarczalność. Jak feminizm Kazimiery Szczuki, pasożytnicze show Karoliny Korwin-Piotrowskiej. Tymczasem w czytaniu okazuje się, iż książka „Teraz” wcale nie potrzebuje kontekstu Flauberta, żeby znaczyć, powiedzieć jakąś część prawdy o współczesnej inteligentce z wielkiego miasta. Nie potrzebuje też publicznie jałowych dyskusji o tożsamości i przesadzonych diagnoz o cywilizacji hipermarketu, rubieżach kultury wysokiej. Ma bowiem wartą zauważenia bohaterkę. To ona zajmuje uwagę do logicznego finału, a nie zbyt liczne i zbyt powierzchowne komentarze do rzeczywistości.
Zastanawiam się, co by było, gdyby Agnieszka Drotkiewicz spróbowała samotnego literackiego rejsu, bez uwikłań w magazynowy styl twój, bez poszukiwania osobowych punktów odniesień, no i bez uporczywego dialogu z taką lub inną konwencją. Myślę, że, szczęśliwie, nie czytalibyśmy zdań takich jak „Przynosiłam ci z krwiobiegu miasta to, co najważniejsze”, ale też byłoby pewnie mniej krytycznych zachwytów. A w zamian więcej autorskiej satysfakcji.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………….
Agnieszka Drotkiewicz TERAZ, W.A.B., 2009
Irytuje przede wszystkim zamiłowanie Drotkiewicz do podrobów stylistycznych, chowania się za czyimś literackim parawanem, choć znajdą się tacy, co zobaczą w tej technice zwierciadło naszego teraz. Epoki telewizyjnych formatów, „Niani” w wersji polskiej. Karolina z powieści „Teraz” stoi w przeciągu między światem wartości coraz mniej znaczących (jak „literki”, literatura, kultura, nauki humanistyczne), a przestrzenią blichtru, o jakim marzy każda dziewczyna. Blichtru tak niemiłosiernie wykpiwanego przez Karolinę Korwin-Piotrowską, z którą Drotkiewicz rozmawiała na łamach „Wysokich obcasów”. „Wiem, że mam ostry język i potrafię celnie strzelić. Ten program pomaga budować pewne kryteria" - łudzi się Korwin-Piotrowska. - "Coraz bardziej lubię to robić i wiem, że cały show-biznes to ogląda”. "Widzisz, ja nie chcę być petentką w kolejce do stypendium socjalnego, ja chcę być królową" - wyznaje Pogorska. Czyli podobieństwo-kontrast kolejny. Tylko Karolinie z powieści „Teraz” dalej do gwiazd, bliżej do Emmy Bovary, przywołanej już na pookładkowym starcie cytatem z Flauberta.
Ale to, że bohaterce bliżej do Emmy, nie zbliża do pomysłu Drotkiewicz o Emmie jako patronce tej opowieści o trzydziestokilkulatce wyrażającej schizofreniczny stosunek do tytułowego teraz i siebie samej. Bovary Flauberta była mieszkanką trochę jednak innej kultury, żoną uwikłaną w społeczno-panieńskie wyobrażenia. Karolina jest wolna, nic jej nie grozi za wypróbowanie chudego Ryszarda, doktora Szymona czy Pawła Szwarcmana. Przeciwnie, dzięki mężczyznom sklei własne ja. Więc nie przekonuje mnie Drotkiewicz wyjściowo, bo trudno uwierzyć w prozę, która programowo nie chce zdobyć się na samowystarczalność. Jak feminizm Kazimiery Szczuki, pasożytnicze show Karoliny Korwin-Piotrowskiej. Tymczasem w czytaniu okazuje się, iż książka „Teraz” wcale nie potrzebuje kontekstu Flauberta, żeby znaczyć, powiedzieć jakąś część prawdy o współczesnej inteligentce z wielkiego miasta. Nie potrzebuje też publicznie jałowych dyskusji o tożsamości i przesadzonych diagnoz o cywilizacji hipermarketu, rubieżach kultury wysokiej. Ma bowiem wartą zauważenia bohaterkę. To ona zajmuje uwagę do logicznego finału, a nie zbyt liczne i zbyt powierzchowne komentarze do rzeczywistości.
Zastanawiam się, co by było, gdyby Agnieszka Drotkiewicz spróbowała samotnego literackiego rejsu, bez uwikłań w magazynowy styl twój, bez poszukiwania osobowych punktów odniesień, no i bez uporczywego dialogu z taką lub inną konwencją. Myślę, że, szczęśliwie, nie czytalibyśmy zdań takich jak „Przynosiłam ci z krwiobiegu miasta to, co najważniejsze”, ale też byłoby pewnie mniej krytycznych zachwytów. A w zamian więcej autorskiej satysfakcji.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
………………………………………………………………….
Agnieszka Drotkiewicz TERAZ, W.A.B., 2009