Na pytanie, jaka powinna być teatralna wersja „Lalki", lepiej sobie przed wizytą we wrocławskim Polskim nie odpowiadać. Bo po co potem konfrontować marzenie z rzeczywistością? Wystarczy, że będziemy musieli zestawić powieść Prusa, jej ducha, fabułę, styl, sceny i rysunki bohaterów z tym, co zobaczymy w teatrze. Wiktor Rubin porwał się na polską powieść wszech czasów, mając zapewne świadomość walki z wyobrażeniami widzów, z których prawie każdy „Lalkę" zna z lektury i filmów. Ale też było mu łatwiej podejmować inscenizacyjne decyzje, skoro nie uważa dzieła Prusa za arcydzieło. Tak wynika z wywiadu zamieszczonego w Internecie (www.teatrpolski.wroc.pl). W efekcie poszedł przede wszystkim swoją drogą, pisząc (z Jolantą Janiczak) sztukę na motywach książki, dodając teksty innych autorów, w tym Mickiewicza i Grossa. I wyszedł na tej kombinacji chyba najgorzej jak mógł. Ani nie osiągnął sukcesu, ani spektakularnie nie poległ.
Rubin bardzo się starał wpleść w opowieść Prusa współczesność, lecz i zostawić trochę z klimatu powieści. To przecież jest inscenizacja głośnej klasyki, nie byłoby w porządku, gdyby „Lalki" w „Lalce" nie było, cyniczny chwyt plakatowy nie przystoi poważnemu reżyserowi i szanującej się scenie. Przypuszczam, iż Wiktor Rubin zdaje sobie sprawę, że publiczność przychodzi na ten akurat wieczór, by zobaczyć Stacha i Izabelę, nie Jolę i Jarka. Jolę (Rutowicz) i Jarka (Jakimowicza) widujemy, nie wychodząc z domu. Za Wokulskim i Łęcką stoi pewna kulturowa legenda, a przynajmniej kontekst, od którego nie warto się odcinać. Więc na poziomie historii miłosnej teatr pozostaje literaturze wierny. On ją kocha szaleńczo, straceńczo i głupio, ona się nie daje zdobyć (czyli kupić). On postępuje według reguł handlowych, ona salonowych. Ani w XIX, ani w XXI wieku nie ma szans na porozumienie. Można się z losem pogodzić albo iść i się powiesić.
„Lalka" Prusa to oprócz świetnie podanego, choć konwencjonalnego romansu złożona historia społeczna, rozegrana tu i teraz, czyli wtedy i tam. Właśnie tutaj Rubin zwietrzył okazję do opowiedzenia własnych myśli o świecie dzisiejszej Polski. Arystokracja to tak zwani celebryci, osoby sławne, gwiazdy telewizji. Zamiast wielkiego obrazu flamandzkiego mistrza scenograf (brawa dla Mirka Kaczmarka) umieścił na teatralnej ścianie ogromne ramy, które od czasu do czasu wypełniają się kadrami reality show (tak zaprezentowany został wątek wizyty w Zasławiu). Bohaterowie wchodzą w role medialnych marionetek z Big Brothera, Wąsowska uwodzi Wokulskiego, Krzeszowscy się kłócą. Program ogląda Stawska w wynajmowanym pokoiku, komentując: Co tam robi Wokulski? Stawska (z wyczuciem kreowana przez Halinę Rasiakównę na kobietę bez przyszłości) jest dla Party-świata łopatologicznym kontrapunktem. Jej mały pokój stoi obok wielkiej sceny, jej (podarowany przez Rzeckiego) telewizor ma jakieś 20 cali, podczas gdy sceniczny olbrzym posiada zapewne i HD, i HDMI, Dolby Surround, Time Shifting. Ona zarabia poniżej średniej, może minimalną, oni toną w długach milionowych. Krytyka iluzorycznego, pasożytniczego świata celebrytów? Trochę to mało na główną ideę ambitnego przedstawienia.
Rozdźwięk między światem gwiazd, a rzeczywistością, w której na gwiazdy się spogląda, podkreśla jeszcze jedna scena. Wokulski dialoguje z subiektami, rzucając polską listą płac: Kielce, Piotr, 43 lata, kierowca w firmie transportowej, 1300 złotych, Łódź, Basia, 20 lat, ekspedientka, 800 złotych. Z każdym wymienianym imieniem z tej przydługiej wyliczanki coraz bardziej powłóczy nogami, by zwalić się w końcu na deski w symbolicznym geście współodczuwania. Wokulski filantrop, jak u Prusa. Jest nawet moment w przedstawieniu, kiedy Kinga Preis (Łęcka) rozdaje na widowni ulotki prosząc o wsparcie dla fundacji (jakby podczas kwesty w oryginalnej „Lalce"). Kilkakrotnie w sztuce zostaje zatarta granica między teatrem a życiem, choćby poprzez zapalanie świateł na widowni, są chwile, gdy aktorzy ujawniają, że grają. Przypomina się zrealizowany rok temu w tym samym teatrze „Hamlet". Z kolei, kiedy Wokulski rzuca Rzeckiemu: Wyp...aj z tym swoim pamiętnikiem!, przywołuje mimochodem „Wielką Improwizację" z „Dziadów. Ekshumacji", też Teatru Polskiego. Tam było: Wyp...ać! Będę improwizował. Mamy już zatem we Wrocławiu do czynienia z inscenizacyjnym cyklem transkrypcji klasyki na nowy język i dzisiejszy czas.
Celowo mało wspominam o aktorstwie, choć obsadzenie młodego Bartosza Porczyka w roli Stacha, zakochanego w starszej partnerce, wywoływało emocje i prowokowało do zaciekawionych komentarzy. Aktorstwo jest OK, bez fajerwerków i szczególnych wyróżnień, wszyscy trzymają klasę, czy to w epizodach, czy w większych rolach. A Porczyk-Wokulski daje radę, na miarę skrojonej przez reżysera postaci rozpiętej między konwencją a szczerością, działaniem a marzeniem o innym wcieleniu. Nigdzie mu nie jest wygodnie, próba nagości nie kończy się przełomem. To nagość w klatce własnych pragnień nie do spełnienia, przezroczystej jak tabloidowa pułapka ekranu na głównej scenie i klitka Stawskiej.
Przedstawienie Rubina można analizować, znajdując inteligentne pomysły, wyszukując odniesienia i cytaty, czasem trafione, czasem wciśnięte na siłę (licytacja z motywem żydowskich rozliczeń). To jeden z tych spektakli, których obejrzenia się nie żałuje, lecz do obejrzenia potrzeba nielichego samozaparcia. Bo przychodzimy na „Lalkę" jednak wg Prusa, a zastajemy wariacje na temat „Lalki". Zamiast dzieła - przymiarkę do dzieła. Nie twierdzę, że lepiej byłoby pójść na całość i wystawić tego Prusa bez sampli i skreczów (choć osobiście nie miałbym nic przeciwko). Ale może przynajmniej bez karkołomnych tez? Celebryci nie są dzisiejszą arystokracją, dostępu do ich świata nie bronią towarzyskie zasieki nie do przejścia i nie do kupienia. Tam, gdzie wszystko jest na sprzedaż, liczy się demon zysku, a w tej konkurencji wygrywa Wokulski, nie Starski.
............................................
LALKA na motywach powieści Bolesława Prusa, reż. Wiktor Rubin, premiera w Teatrze Polskim we Wrocławiu 20.12.2008