Wednesday, January 28, 2009

John Updike RZECZ O BECHU

Twórczość zmarłego właśnie Johna Updike’a to dorobek ważniejszy dla amerykańskiej literatury niż literatury światowej. Wprawdzie cykl powieści o Rabbicie Angstromie, czyli legendarnym już dziś Króliku, czyta się doskonale zawsze i wszędzie, tylko dla Amerykanów znaczą te książki więcej niż najwyższej klasy lektura. Rabbit jest jednym z najwyrazistszych amerykańskim bohaterów, byłym uczelnianym koszykarzem, który poślubił szkolną miłość i wiedzie średnioklasowe życie bez przekonania, z narastającym poczuciem przegranej. Dlatego też podejmuje próbę ucieczki, a raczej ucieczek. Updike mówił, iż napisał pierwszą z powieści o Rabbicie jako odpowiedź na słynne „W drodze” Jacka Kerouaca. Wieczny chłopiec lub upadły mężczyzna, nieradzący sobie z wyzwaniami dorosłości i odpowiedzialności był pod piórem Updike’a kimś tak dziecięco bezradnym wobec wyzwań tzw. prawdziwego życia, że stał się idealnym symbolem kulturowej niestabilności. Za chwilę o swoje upomniały się feministki, w siłę urosły ruchy afroamerykańskie. Middle class w starym republikańskim stylu znalazła się pod stałym atakiem artystów.

Autor „Rabbit, Run” miał wtedy 28 lat, więc jego główna postać musiała otrzymać wiele z niego samego, żonatego absolwenta Harvardu, zaczynającego karierę w nowojorskiej gazecie i porzucającego etat dla bytu wolnego strzelca w prowincjonalnym Massachusetts. Udało się. Zdobył dwa razy Pulitzera, spłodził kilkadziesiąt powieści, liczne opowiadania, wiersze, eseje, a pierwsza z części cyklu o Rabbicie znalazła się na liście 100 najważniejszych książek wszech czasów w rankingu tygodnika „Time”. Updike trzymał się pewnej zasady. Uznając seks, sztukę i religię za największe sekrety ludzkiego doświadczenia, nimi napędzał osobowości swych bohaterów.

Pewnie czeka nas teraz trochę wznowień z jego twórczości, bo tak się zwykle dzieje, gdy wielki pisarz umiera i media zajmują się nim szerzej niż ostatnio. Zresztą wznowienia niekoniecznie są dziś potrzebne, skoro w księgarniach nie tylko internetowych można łatwo trafić na już opublikowane powieści autora „Czarownic z Eastwick”. Warto zajrzeć choćby do skromnej „Rzeczy o Bechu”, opowieści o jeszcze jednym oczywistym, lecz oryginalnie przedstawionym charakterze naszych czasów. Nowojorski pisarz Harry Bech to z jednej strony społeczny pasożyt, wzbudzający politowanie autor jednego, debiutanckiego, przeboju literackiego i następnych kilku prób mniej udanych, klęsk nieabsolutnych, które dziwnym trafem wzbudzają w ludziach sympatię większą niż sukces. Bech jeździ od kraju do kraju w glorii utalentowanego artysty, odwiedza środowiska uniwersyteckie, stypendialnie wizytuje świat za żelazną kurtyną, zmaga się z własną twórczą niemocą i realizuje męskie marzenie o kobietach w każdym porcie. Bech jest oczywiście postacią fikcyjną, ale nieźle urealnioną. Do książki „Rzecz o Bechu” niejakiego Updike’a pisze ironizujący wstęp, pozwala również dołączyć fragmenty dziennika jako apendyks. Mamy też spis Bechowych publikacji, od książek po eseje, są nawet tytuły artykułów dotyczących utworów zmyślonego Nowojorczyka. Całość rozbito na nowele-akty, poprzez które poznajemy pisarza i jego przygody: „Bech w Rumunii, czyli rumuński kierowca”, „Bułgarska poetka”, „Wniebowstąpienie Becha” i tak dalej. 

„Kim jest on sam? – zastanawia się narrator w imieniu bohatera. – Żydem, człowiekiem nowoczesnym, pisarzem, starym kawalerem, samotnikiem, przegranym facetem. Artystycznym szwindlem w czasach, kiedy akademicki modernizm ustępuje przed wiktoriańskim dreszczem zgrozy. Białą małpą, zawieszoną w oddali na wrzecionowatym niebiańskim drzewie gwiazd. Drobiną pyłu skazaną na wiedzę, że jest drobiną pyłu. Myszą w palenisku. Zduszonym krzykiem”.

Jeśliby charakteryzować Johna Updike’a, to powyższy opis służyłby jako idealne przeciwieństwo. Literatura była dla niego sposobem na zaprezentowanie się światu, innym ludziom, sama magia twórczości nie wystarczała. Trzeba, twierdził Updike, dać się przeczytać, ocenić, wyjść do publiczności, rozrzucić część siebie jak konfetti. W jednym z wywiadów polecał młodym autorom: „Czytajcie, to, co was ekscytuje i piszcie, nawet wśród nawału zajęć, choć godzinę dziennie. Sporo bardzo dobrej literatury napisano w ten sposób”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………………
John Updike RZECZ O BECHU (na przykład), Prószyński i s-ka, 2000

Monday, January 26, 2009

NAPÓJ MIŁOSNY (Opera Wrocławska)

To jest zdecydowanie sezon Opery Wrocławskiej. Co miesiąc premiera, co miesiąc sukces. Tym razem popisał się Michał Znaniecki, realizując "Napój miłosny" Donizettiego/Romaniego. Nie widziałem przedstawienia wystawianego jako superwidowisko wokół Hali Stulecia, ale gdy oglądałem skromniejszą wersję, nie przyszło mi do głowy słowo redukcja.

Pierwszy akt sprytnie się zamyka klamrą dekoracyjno-sytuacyjną. Na początku Nemorino, biedak zakochany w artystce, pragnie się przedostać na spektakl prowincjonalnego teatru, lecz nie ma pieniędzy. Pod koniec wyrzucają go z teatru żołnierze, których pojawienie się przyniesie miłosne kłopoty bohaterowi, zwiastuje też sprawy o politycznym znaczeniu. Dowódca, jak przystało na prowincję w stopniu sierżanta, o mało nie zdobędzie Adiny, a miasteczko o mało co nie podda się wojskowej okupacji. Znaniecki przeniósł akcję opery o sto lat później (do lat 20., 30. XX wieku) i w inne miejsce. Nie jesteśmy, jak chcieli autorzy "Napoju miłosnego", we Włoszech, a w rządzonej przez dyktatorów Hiszpanii. Niełatwo się w geografii zorientować, trzeba zwrócić uwagę na język teatralnego szyldu, ale w finale wątpliwości już nie ma. Można wprawdzie kręcić nosem, że Adina, Nemorino, Dulcamara czy Belcore to nie są hiszpańskie imiona i nazwiska, że śpiewa się tu w języku włoskim i nie w stylu flamenco, lecz umowna konwencja nie tylko operowego teatru dopuszcza takie zabiegi. Dla jednych będzie to inscenizacyjny hazard, dla innych szczegół do bezwarunkowego przyjęcia. Ten akurat detal bardzo się dla treści przedstawienia liczy, nie pozostaje bez wpływu także na formę. Bo Dulcamara, wędrowny znachor sprzedający wino zamiast eliksirów młodości, gładkości i miłości, okazuje się u Znanieckiego przywódcą narodowo-wolnościowego ruchu. Jego przenośna apteka to ledwie przykrywka partyzanckiej działalności. Stąd kolejny pomysł scenograficzny, czyli piwnica.

Inscenizacyjne harce Michała Znanieckiego ogląda się z zainteresowaniem, jak każdą odważną próbę odświeżenia znanego tytułu. Oglądamy pomysłowe dekoracje, sceny zbiorowe i kameralne, rzadko statyczne, z perfekcyjnym drugim planem. Największym zwycięzcą wrocławskiej wersji klasycznego dzieła pozostaje Gaetano Donizetti i nic niestarzejąca się muzyka z tekstami wyrastającymi ponad operową codzienność. Każda aria jest melodyjniejsza od drugiej, czemu orkiestra i śpiewacy pod batutą Ewy Michnik dotrzymują kroku. Może z wyjątkiem nielicznych momentów, kiedy panowie soliści nie przebijają się przez partnerów i chór (siedziałem w piątym rzędzie). Ja podziwiałem fantastyczną Adinę Doroty Wójcik, ale słyszałem podobnie entuzjastyczne opinie o wrocławiance Aleksandrze Kubas, debiutantce w tej roli. Koreański gość Joo Lee wzbudza ogromną sympatię publiczności zarówno barwnym tenorem, jak talentem aktorskim. Jego Nemorino dojrzewa na naszych oczach, z nieporadnego wzdychacza wyrasta na żołnierza (i to nie tylko żołnierza miłości). Klasą jest Dulcamara Jarosława Bodakowskiego, bardzo wiarygodnego i w cyrkowym wcieleniu, i w partyzanckim. Jacek Jaskuła kreuje klasycznego Belcore, gruboskórnego, choć z pewnym wdziękiem. Kolejny udany epizod zalicza Anna Bernacka (Gianette), może już czas na coś więcej? Świetnie brzmi chór, chwilami wręcz porywająco.

Jeśli chciałoby się młodych widzów zachęcić do wizyt przy Świdnickiej, to właśnie teraz, przy okazji "Napoju miłosnego". Zobaczą sceniczne obrazy do niewyrzucenia z pamięci i posłuchają jednej z najśpiewniejszych, najbardziej przebojowych oper w bardzo dobrym wykonaniu.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.........................................................................
Gaetano Donizetti NAPÓJ MIŁOSNY, reż. M. Znaniecki, kier. muz. Ewa Michnik, Opera Wrocławska, 25.01.2009

Thursday, January 22, 2009

Dawid Kornaga ZNIECZULENIE MIEJSCOWE

Ta powieść zyskała już wielu fanów, bo Kornaga to autor ciekawy, niebanalny w ideach i nieoczywisty w językach. Swojego czasu karierę zrobiła zwłaszcza "Gangrena", czarna, brutalna, prowokacyjna wobec rzeczywistości, ale wbrew pozorom niezbyt głęboka.

Najnowsza powieść Dawida Kornagi, „Znieczulenie miejscowe", ma podobnie krytyczne ambicje i bardziej wyszukany pomysł. Oto Polska, kraj ukrytych strachów, zamieszkana przez Polaków i wampiry ("a kto śmie wątpić, ten jest głupi, ma wszy i krzywy kręgosłup"). Jeden z krwiopijców grasuje na kolei, inny obiera za cel częstochowskie pielgrzymki, kolejni: księży (zwłaszcza z południowo-wschodniej części kraju) lub celebrytów. Jeszcze inny zakłada profil na „Naszej klasie". Jest i zmora Marzena, co „zawzięła się na naszego prezydenta" i odwiedzając go co noc, dusząc, staje się „przyczyną podkrążonych oczu prezydenta, jego widocznej ospałości, języka sprawiającego wrażenie, że ledwo nadąża za ruchami ust". Zdaje się, iż do pałacu sprowadził „gnieciuchę Marzenę" na odchodnym poprzedni gospodarz. To nie wszystko. Przenosimy się również w przeszłość, w wampiryczną historię bitwy pod Grunwaldem czy pod Warną.

Kornaga wprowadza nas w swój poczet kainitów, nie szczędząc dygresji dotyczących narodowego charakteru. Na przykład: „W Polsce niewolnictwo cieszy się niesłabnącą popularnością. Większość Polaków uwielbia dobrowolnie być od kogoś lub od czegoś zależna. A to od serialu telewizyjnego, a to od radia, programu lojalnościowego, funduszu inwestycyjnego". O tę zależność-niezależność chyba Kornadze chodzi, o swoiste znieczulenie, którym łatwo, lekko i przyjemnie tłumaczy Polskę i Polaków. Po prostu żerują na nas wampiry, a my drapiemy się po ukąszeniu, ufając w siłę wyższą, jak zakonnice, którym wydaje się, że miały objawienie, bo dziwnie się czują. Autor książki wybrał składankowo-felietonową formę, by przejechać się po polskich przywarach, konsumpcjonizmie, dwulicowości, zawiści i innych bardziej lub jeszcze bardziej znanych. Są wycieczki do PRL-u, wampir gej, rasista, ekolog. Tylko nic z tej wyliczanki nie wynika. Znów wychodzi zaledwie gazetowa proza, choć tym razem z satyrycznym zacięciem. Na publikacje w odcinkach podczas telewizyjnej ligi kabaretowej.

To nie jest rzecz byle jaka, to nie jest autor pierwszy lepszy. Wierzę, że się Kornadze uda w końcu napisać coś rzeczywiście wartościowego. Na razie do swego dzieła dojrzewa i, jak to w okresie pokwitania, coś się kończy sukcesem, coś przedwczesnym jękiem. Mnie się średnio podoba, ale ja mam krzywy kręgosłup (jak 3/4 Polaków).
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.......................................................
Dawid Kornaga ZNIECZULENIE MIEJSCOWE, Prószyński i ska, 2008

Radosław Antczak HISTORIA MAŁŻEŃSKA

Spotykam ludzi, którzy bardzo się dziwią, że polska powieść współczesna istnieje. Którym coś mówi nazwisko Szczypiorski, ale o Kuczoku słyszeli za rzadko, by zapamiętać. Imienia i nazwiska Radosława Antczaka nikt jeszcze nie kojarzy. A właśnie młodawy autor (34 lata) wydał debiutancką powieść. Jak najbardziej współczesną.

Antczak napisał „Historię małżeńską dla dorosłych", marząc najpewniej o mainstreamowej karierze, a może nawet o sławie na przykład Manueli Gretkowskiej. Jego książka opowiada o trzydziestolatkach. Lidka i Filip mieszkają w Warszawie, dokąd przyjechali za pracą i nieźle im się powodzi. Zaczynają myśleć o dziecku, w końcu to dziecko mają, ale nie do końca się w tej sytuacji odnajdują. Seks odgrywa w życiu tego małżeństwa kluczową rolę i przez seks (a raczej jego brak) po narodzinach chłopca wpadają w rodzinny kryzys. Czyli: opowieść o całej armii młodych rodziców, ze znanymi problemami, w dekoracjach nowej Polski. Grupa docelowa niewąska (autor jest socjologiem pracującym jako marketingowiec w międzynarodowej korporacji). Dlaczego zatem „Historia małżeńska dla dorosłych" nie będzie przebojem? Bo to rzecz zbyt zwyczajna. Bohaterowie nie zostali przez swojego stwórcę obdarzeni żadnym osobowościowym szaleństwem, są nudni, przewidywalni, tacy sobie. Smaczki seksualne, opisy zbliżeń erotycznych nie wystarczają na doprawienie wodnistej zupy z literackiego baru mlecznego. Nie przebijają się przez obojętność, z jaką czytelnik obserwuje losy postaci:

„Odszukała prawą ręką jego członek i zdziwiła się, że stwardniał, jakby jej mąż myślał o tym samym. Objęła członek delikatnie, ściskała i rozluźniała uchwyt rytmicznie, w tym samym czasie lewą ręką leciutko głaskała swoją łechtaczkę".

I tak dalej. Normalna scena z codziennego życia, zwyczajne zajęcia i dylematy młodych ludzi, a nie chce się czytać. Właśnie dlatego, że sami to przeżywamy, w podobny sposób, więc niczego z książki Antczaka nie kupujemy. Stoi strona po stronie na autorskiej wystawie i tyle, żadnej chęci na wejście do sklepu, na licytację. W sam raz na magazynowe czytadło w odcinkach. Samo życie, więc nie literatura.

Mamy więc polską prozę współczesną, próbującą sił na rynku zajętym przez Pilcha, Piątka czy Tokarczuk. Coś się dzieje. A wiadomo, że potrzeba licznej i mocnej bazy literatury popularnej, aby udało się parę arcydzieł. Z liczbą sobie radzimy, gorzej z mocą. Antczak pisze o skrawku życia, które nas dotyczy i nie dotyczy. Jego błąd: stawianie na zgrany literacki kierunek. Tak zgrany, że właściwym miejscem dla tych bohaterów i wydarzeń byłby może serial w TVN-ie, a nie kojarzona z czymś więcej książka.
................................................................
Radosław Antczak HISTORIA MAŁŻEŃSKA DLA DOROSŁYCH, Muza, 2009


Wednesday, January 21, 2009

Justyna Szafran ŁAGODNA

W kulturalnej rzeczywistości Polski XXI wieku rekomendacja, jaką daje zwycięstwo we wrocławskim przeglądzie piosenki aktorskiej, mocno już zwietrzała. Nie darzy się takim uwielbieniem ani przeglądowych artystów, ani samej piosenki, która, co tu ukrywać, zasłużyła na podobne traktowanie. Zbyt głęboko wpadła w przerysowanie, teatralność, odrywając się od otoczenia. Ale w połowie lat 90. tzw. piosenka aktorska trzymała się jeszcze nieźle, a konkurs interpretacji piosenki na festiwalu numer 17 wygrała drobna dziewczyna z Poznania. Po żadnej tam PWST, lecz absolwentka studium piosenkarskiego i Akademii Sztuk Wizualnych. Justyna Szafran była wtedy absolutnie bezkonkurencyjna, zdobyła wszystko: nagrodę jury, dziennikarzy oraz publiczności.

Po wrocławskiej wiktorii przyszły kolejne nagrody i wyróżnienia, perfekcyjny racitalo-spektakl z utworami Edith Piaf, ale Justyna Szafran nie zaistniała w powszechnej świadomości, tak jak wcześniejsi laureaci PPA i paru późniejszych. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że z Poznania. Bo gdyby zapytać bywalców wrocławskiej imprezy albo świadków „Piaf” w reżyserii Szurmieja o wrażenia z tamtych wieczorów, byliby zachwyceni. Znaleźliby się wśród nich tacy, którzy wyznaliby ze łzami w oczach, że to były chwile, gdy pokochali teatr.

W tak zwanym międzyczasie Justyna Szafran występowała w przedstawieniach wrocławskiego Teatru Capitol, z rzadka pojawiała się w telewizji i na okolicznościowych koncertach ku czci bardów. Na autorski recital też czekała dłużej niż powinna, na szczęście w końcu wyszła do nas ze zbiorem piosenek różnych, tworząc całość, jakich w piosence śpiewanej przez scenicznych artystów ostatnio niewiele. Justyna Szafran sprawdza się w repertuarze trafnie wyważonym między przebojami a kandydatami do przebojów. To zestaw piosenek znanych mniej lub bardziej, poskładanych ze śpiewnika i przyjętych od znajomych twórców. Jest namiętny Piazzola, liryczny „Tomaszów”, historyczny (bo przeglądowy) numer „Tancbuda i saksofon” Szczepkowskiej/Satanowskiego, sonet Szekspira w przekładzie Barańczaka (też poznaniaka) czy pulsujące „Taxi” od Leszka Możdżera.

Justyna Szafran potrafi łączyć muzyczne i literackie skrajności, w estradowej miniaturze przedstawić prawdziwie dramatyczną sytuację bohaterki. Z tych trzynastu żeńskich opowieści wyłania się portret dziewczyny, która nie dorosła do bycia kobietą, czyli kobiety, która nie dała zginąć swej wewnętrznej dziewczynce. Co częściej ją gubi niż ocala, lecz pozwala przeżyć wśród uniesień, no i wyzwala emocje. Także na widowni. „Łagodną” nagrano podczas występu w poznańskim klubie Pod Pretekstem. Zadziwia bardzo dobra jakość dźwięku, forma towarzyszących wokalistce muzyków (Justyna uroczo ich prezentuje). Cieszy staranne indeksowanie utworów, rzemiosło nie bez znaczenia przy dzisiejszych odtwarzaczach. Trochę zbyt kameralny wydaje się w słuchaniu udział publiczności.

Największym atutem tej artystki jest wyjątkowa barwa głosu, nie wspominając o doskonałych już umiejętnościach interpretacyjnych. Wolę, gdy Szafran daruje sobie i słuchaczom typowo przeglądowe przerysowanie, więc tytułowej piosenki Jana Wołka w tym zestawie mogłoby dla mnie nie być. Ale płyta ma przecież podsumować tych 10 lat obecności trzydziestoletniej wokalistki na scenie i tak się dzieje. Chociaż brakuje choćby jednej piafki. Recital kończy się Aznavourową „Cyganerią” (w przekładzie Jerzego Menela, nie Jacka Cygana), a więc dość znamiennymi słowami: „La Boheme, la Boheme – te słowa dziś nie znaczą nic”. Jednakże przy tak dysponowanej, dojrzałej i doświadczonej artystce, jak Justyna Szafran nie chce się w to wierzyć.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
........................................................
Justyna Szafran ŁAGODNA, Music Collection Agency, 2007

Monday, January 19, 2009

DZIEJE GRZECHU (Teatr Muzyczny Capitol)

W Capitolu poszli na całość. Wzięli na warsztat stuletnią powieść Stefana Żeromskiego i zrobili z niej musical albo dramat muzyczny, jak wolą nazywać swoje dzieło realizatorzy. Wszystko rozgrywa się całkiem na poważnie, nie ma mrugania okiem, zabawy z konwencją. Przeciwnie, losy Ewy Pobratyńskiej i jej kochanków przedstawione są z pietyzmem i ambicjami. Szkoda tylko, że forma nie klei się z treścią i czasem, w którym nowoczesny przecież teatr mierzy się ze zramolałą fabułą.

Ewa, egzaltowana panna z niebogatego warszawskiego domu, zakochuje się w sublokatorze Łukaszu Niepołomskim, próbującym się właśnie rozwieść początkującym antropologu. To jest jej grzech pierwszy, nieczystości. Lista kolejnych grzechów pięknej kobiety skazanej w Europie początku XX wieku na łaskę warunków środowiskowych, ludzi (mężczyzn) napędza dynamiczną akcję i książki, i spektaklu. Naturalistyczne „Dzieje grzechu” Żeromskiego można literacko lubić. Ta literatura ma swoje wdzięki, zwłaszcza na pewnym etapie emocjonalnego rozwoju, jest napisana zgrabnie, potrafi wzruszać i pobudzać uczucia. Dopatrywano się w tej powieści nie tylko społecznej tragedii, nie tylko melodramatu, lecz także filozoficznej rozprawy o roli zła w ludzkim życiu. Żeromski pisał ją po doświadczeniach rewolucji 1905 roku, pesymistycznie nastawiony do wszelkich idealizmów. Ewa jest tu kobietą upadłą, ale i wyzwoloną, uwikłaną, ale nie do końca pozbawioną wyboru, postacią z imienia i nazwiska symboliczną. Symboliczną dla czasów przedfeministycznych, kryzysowych ekonomicznie i wartościowo, a nawet jakimś ryzykownym symbolem tamtej Polski, polskiej duszy rozpiętej między naiwnością, miłością i wolnościowymi tęsknotami.

Co dzisiejsza sztuka może z takim materiałem zrobić? Nakręcić kostiumowy film erotyczny, jak Walerian Borowczyk w 1975 roku. I tyle, wydawałoby się. Ale we wrocławskim Capitolu ktoś wymyślił, że wyjdzie z tego musical. Wyszedł, lecz niewiarygodny. Autorzy puścili się na rwącą wodę, tak jak ich bohaterka. Postawili na odważną dosłowność, licząc pewnie na siłę (i legendę) tej historii i ponadczasowość talentu Żeromskiego. Trochę się przeliczyli. Wykroczenie numer jeden to rozwleczenie. W części przed antraktem zbyt długo poznajemy otoczenie Ewy, niepotrzebne są piosenki ojca i matki. Po antrakcie zbyt dużo czasu spędzamy w kasynie, nieproporcjonalnie wiele jest dialogu w stosunku do muzyki, jakby trzeba było gonić fabułę. Nie sprawdza się również próba pogłębienia niektórych scen i wprowadzenie Grzechu jako postaci towarzyszącej ważnym chwilom życia Pobratyńskiej. Niezamierzona śmieszność towarzyszy choćby scenie porodu i nie pomaga nienaganny, podniosły śpiew Marka Bałaty. Reżyserka nie potrafiła się też zdecydować, jak pokazać seks, ile odsłonić, ile zastąpić tanecznym znakiem (zresztą mało pomysłowym). W rezultacie widzimy, jak do Ewy dobierają się poszczególni panowie, rozbierają ją, rozpinają rozporki, ujawniają męskie pośladki i potem mamy wyciemnienie. Z jednej strony bohaterka rodzi i zabija w świetle, z drugiej oddaje się w grzecznej ciemności. Podobnie dzieje się, gdy Pochroń gwałci Ewę jak w melodramacie, a konający Szczerbic charczy niczym ofiara z filmu Tarantino. Rozśmieszają także resocjalizowane panny lekkich obyczajów, siejące i plewiące na utopijnej farmie Bodzanty. Z tego wątku w ogóle bym zrezygnował. Komiczny jest Łukasz w plastikowo euforycznej piosence dla Ewy.

Ale najbardziej zgrzyta zestawienie powieściowych dialogów z napisanymi przez Michała Zabłockiego tekstami. Tam szyk i duch epoki (podkreślony stylowymi kostiumami Marka Lewandowskiego), tu frazeologia naszych czasów. „Jesteś rzezimieszek”, a zaraz „facet” i „szlajam się”. Teksty Zabłockiego to grzech kardynalny, powinny się zgrywać z całością, a jeśli już nie, to przynajmniej coś znaczyć. Tymczasem w większości szeleszczą papierem. Muzyka Krzesimira Dębskiego czasem niebezpiecznie się zbliża w rejony słodkości, granicy jednak nie przekracza. Motyw przewodni działa, a kilka piosenek („Ta siła, która we mnie jest” czy np. „Sami we dwoje”) zostaje w pamięci, można je przebojowo podchwycić. Tu i Zabłocki przypomina, że jest tekściarzem-poetą. Zdaje się, iż jemu również zaszkodziła ilość. Mniej songów, a wrażenie pewnie byłoby odmienne. Udał się powracający temat Grzechu, choć rozczarował duet Grzechu i Ewy.

Jestem fanem Justyny Szafran, więc oglądanie jej w głównej roli to pełna przyjemność. Szafran świetnie śpiewa, zgodnie z oczekiwaniami, i nieźle gra. Jej Ewa przekonuje, jeśli ma być osobą bez reszty poddaną intrydze losu, jeśli zabija wyłącznie ze strachu i obojętności, bo skoro nie może żyć z Łukaszem, to wszystko jej jedno. Na dzisiejsze czasy tak wymyślona postać to jednak za mało. Marek Bałata gra śpiewem, miejscami zbyt pompatycznie, ale imponująco. Bartosz Picher jako Pochroń usprawiedliwia swoją obecność od sceny po gwałcie, bo wcześniej przesadnie rewiowo wypada w pociągu. Szczerbic Konrada Imieli nie ma tego czegoś, lecz dzięki temu łatwiej uwierzyć Ewie, że go nie chce (Imiela bardzo dobrze śpiewa). Wojciech Medyński jako Łukasz jest poprawny, to ładny młodzieniec bez tajemnicy, w sam raz dla młodziutkiej Ewusi, dla Ewy po przejściach byłby rozczarowaniem. Dlatego też zresztą znika, gdy kobieta staje się kobietą. No i zupełnie nie w formie wydaje się Cezary Studniak, wyraźnie źle czujący się jako poeta Jaśniach w bajce (piosence) nie dla siebie.

Ta inna bajka to duży problem przedstawienia, które ogląda się bez uniesień. Pewnie dlatego, że we współczesnych widzach, przy okazji takiej historii, uniesień być nie może. „Dzieje grzechu” nadałyby się do opery, bo tam wchodzi się w konwencję, bez udawania realizmu. Na mówiony i śpiewany dramat muzyczny za wiele tu problemów do rozwiązania, za wiele elementów do sklejenia. Umowność czy dosłowność? Romans czy coś więcej? Prawda epoki czy prawda przekazu? Na te pytania autorzy nie odpowiedzieli sobie jednoznacznie, a przynajmniej nie potrafili swej odpowiedzi jasno wyrazić. A szkoda, bo spektakl ma tempo, nadawane przez szybko zmieniającą się scenografię (Anny Kękuś-Poks i Grzegorza Policińskiego). Jeszcze raz w Capitolu oglądamy rzecz wizualnie ciekawą, świetnie zaśpiewaną i dobrze zagraną, z rozlicznymi aspiracjami, lecz bez spełnienia.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………………
DZIEJE GRZECHU, wg powieści S. Żeromskiego. Reż. A. Kękuś-Poks, muz. K. Dębski, słowa: M. Zabłocki. Premiera w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu 18.01.2009

Thursday, January 8, 2009

Józef Baran PRZYSTANEK MARZENIE

Na 235. stronie książki Józefa Barana jest o snach. O tym, że bywają ciężarem pozostałym z naszych lat dawniejszych. Z takich snów budzimy się chętnie i z ulgą. Ale są też sny-marzenia, w których unosimy się ponad powierzchnią ziemskich losów, spotykamy nieżyjących przyjaciół (Józef Baran gości u Artura Sandauera). Takie sny potrafią wprowadzać w wymiar literacki, nierzeczywisty, choć rzeczywistość podkreślający. Takie sny konsekwentnie, powtarzalnie i uparcie przebijają się jak kret „przez duszne podziemne/ labirynty Minotaura/ bez końca/ w stronę słońca”, jak poetycko definiuje je autor jednego z najciekawszych dzienników w dzisiejszym polskim piśmiennictwie.

„Przystanek Marzenie” to ciąg dalszy wychwalonego „Koncertu dla nosorożca”, tomu zapisków wydanych trzy lata temu. Krakowski poeta zatrzymuje własne i cudze chwile, od relacji miękko przechodząc do refleksji, która nienachalnie odkłada się w czytelniczej świadomości i z pewnością powróci kiedyś w codziennych dyskusjach i myślach. Oraz czynnościach. Widząc w restauracyjnym menu łososia po, dajmy na to, indiańsku przypomni się fragment na temat amerykańskiej historii tego smakowitego rybiego gatunku. A zaraz potem niweczące ochotę na zamówienie postscriptum o trującym wzrok barwniku w łososiu obecnym. „A to zdrajca – łosoś! – pisze Józef Baran. – A ja w niego tak wierzyłem. I tyle miejsca mu w swoim dzienniku poświęciłem, jak by był jakimś Czesławem Miłoszem albo co najmniej Kubą Wojewódzkim, moją ulubioną, najinteligentniejszą telewizyjną małpą”. Kpina i ironia to wierni kompani błyskotliwego dziennikopisania od zawsze, towarzyszący nie tylko autorowi „Przystanku Marzenie”. U Barana jednak celniejszym terminem byłaby przewrotność, z jaką nie dość dzisiaj doceniany poeta komentuje świat prozą równie przyjazną dla percepcji, co jego wiersze.

Poezji, tej współczesnej, też się w książce dostaje. Józef Baran nie przepada za tworzeniem dla „kolegów – krytyków i kolegów-poetów”, za zajmowaniem się tym, co teraz, bez uniwersalnego oddechu. Tacy pisarze „stracą czytelników, bo utwory adresowali do kolegów z tej samej generacji, którzy tymczasem przeistoczą się w dorobkiewiczów nieczytających już buntowniczych wierszy”. Trudno się nie zgodzić, zwłaszcza natykając się często w „Przystanku Marzenie” na lirykę Józefa Barana, poetycką wartość wyjątkową w czasach nam współczesnych. W jego pisaniu jest bowiem tradycja, czyli to, czego nowi boją się jak święconki. Ale mieszane uczucia ma autor także w stosunku do Tadeusza Różewicza, poety braku, odarcia ze złudzeń. „Cóż na to poradzę? – retorycznie pyta Baran. – Poezja jest dla mnie odlewem branym z duszy; zaczyna się dopiero od momentu zaprzeczenia oczywistości, że wszyscy umrzemy. Bez zanurzenia w marzeniu, wydaje się kaleka”. Czym jest więc rzeczywistość? „Przypomina pasy startowe, z których wyruszają w przestrzeń wszystkie samoloty wyobraźni”.

Znajdziemy w tym dzienniku kawał zwykłego życia, relację z podróży do Azji, anegdoty i erudycyjne wycieczki w światy ulubionych twórców, a nawet wierszowane żarty. Ale najbardziej interesujące i pozostające na dłużej są osobiste notatki, wyznania mężczyzny, który nie boi się szczerości, godząc się przy tym na dyktat gombrowiczowskiego dziennikowego dystansu. Paradoksalnie mówimy wtedy więcej niż drobiazgowo transmitując życiowe wydarzenia. Dziennik jako forma ludzkiej wypowiedzi pomaga też czasem odnajdywać siebie, a przynajmniej utrzymywać kontakt z sobą samym, bo „najtrudniej człowiekowi wiedzieć kim jest, to znaczy jaki jest i w związku z tym do czego się nadaje i co powinien zrobić, jakie życie wybrać”. Tak napisał do Józefa Barana w jednym z przytoczonych tutaj listów Sławomir Mrożek.

„Przystanek Marzenie” to mądra rozmowa z myślami i wspomnieniami. Śniło mi się, że będzie ciąg dalszy.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………………
Józef Baran PRZYSTANEK MARZENIE, Zysk i ska, 2008

Monday, January 5, 2009

WESELE FIGARA (Opera Wrocławska)

Podobno jeśli coś jest dla wszystkich, to dla nikogo. Bzdura! Oto dowód: "Wesele Figara" w Operze Wrocławskiej.

O wykonawczej klasie w przypadku Mozartowskiego dzieła od zawsze świadczy całokształt. Nie ma tu bowiem efekciarsko lub efektownie zaplanowanych nut, śpiew jest podporządkowany nastrojowi całości i tempu poszczególnych scen. Muzyka w firmowym stylu wiedeńskiego klasyka lekko i ochoczo pomaga artystom grać role w widowisku dziś już tylko rozrywkowym, choć kiedyś dopatrywano się w tym libretcie ambicji krytycznych, a nawet satyrycznych. Więc wykonawczo wrocławskie "Wesele Figara" spełnia się na miarę wysokich możliwości solistów, chóru i orkiestry dowodzonej przez Francesca Bottigliero. A to dlatego, że inscenizacja Marka Weissa, nieszukająca oryginalności, uwspółcześnień, odświeżeń na siłę, podkreśla ponadczasową świeżość utworu Mozarta i da Pontego.

Uczestniczymy w dobrze znanej bywalcom opery intrydze niepopełnionej małżeńskiej zdrady. Hrabia nie osiąga niecnego celu i nie uwodzi pokojówki swojej żony, przeciwnie, poprzez serię błyskotliwie wymyślonych przebieranek i sytuacji qui pro quo jego bujna seksualność znajduje ponownie drogę do komnaty (i serca) małżonki. Każda postać knuje na pewnym etapie spisek, niekoniecznie niewinny, i każda przekonuje się, jak łatwo z manipulatora stać się manipulowanym. Niepewność dopada nawet tytułowego służącego, którego miłość również zostaje wystawiona na próbę. Ta całkiem wciągająca, mimo upływu lat i liczby obejrzanych przedstawień, fabuła otrzymuje we Wrocławiu pomysłową oprawę scenograficzną (Małgorzaty Słoniowskiej). Scena objęta jest imitującymi szkło ścianami, co z jednej strony podkreśla fakt, iż mamy do czynienia z dziełem tak popularnym, że aż przezroczystym, a z drugiej strony skłania do szekspirowskiej refleksji o kruchości ludzkich spraw. Jedna intryga potrafi bowiem zniweczyć starania najczystszej miłości. Wprawdzie w teatralno-operowej scenerii buffa chodzi o wiele hałasu o nic, to odrobina moralnego dziegciu przechodzi przez głowę niejednemu widzowi. Tylko jednak na chwilę, bo reżyser tego widowiska nie daje publiczności (ani artystom) wytchnienia, poganiając scenę za sceną. Dynamika iscenizacji Marka Weissa to niezaprzeczalny atut wrocławskiego "Wesela Figara".

Tej dynamice bez wyjątku sprostali śpiewacy-aktorzy, bo tak ich trzeba nazwać. Jolantę Żmurko (Hrabinę) zatrudniłbym od zaraz w teatrze dramatycznym. No ale akurat jej umiejętności łączenia subtelnego z wyrazistym, czyli operowego piekła i nieba, nie są zaskoczeniem. Klasę Aleksandry Kurzak (Zuzanny) słusznie doceniają na całym muzycznym świecie, gdzie w "Weselu..." już wcześniej z sukcesem występowała (po pamiętnym wrocławskim debiucie 10 lat temu). To rola dla niej idealna. Z londyńskiej Covent Garden przywiozła artystka na kilka polskich wieczorów Figara - Marca Vinco. Widać było, że młody, 31-letni włoski baryton czuje się w tym repertuarze (i w tej inscenizacji) znakomicie. Od Hrabiego (Jacka Jaskuły) chciałoby się miejscami trochę więcej ludzkiego okrucieństwa. Ten wrocławski Almaviva nie wychodzi na sekundę z konwencji komedii, co, na szczęście, zdarza się Cherubinowi. Anna Bernacka jest w jednej z ulubionych mozartowskich ról bardzo wiarygodna, dobrze śpiewa, no i potrafi w otoczeniu gwiazd naprawdę zaistnieć na scenie. Przyparty do muru, zaryzykowałbym, że to najlepsza rola spektaklu.

Wszystkie legendarne figarowe arie, z "Non piu andrai", "Porgi amor" czy "Voi che sapete" bronią się znakomicie, nawet w porównaniu z wykonaniami ikonicznymi. Bo nie o operowy koturn w "Weselu Figara" chodzi. Choć w Internecie można znaleźć wyjątki z różnych wersji Mozartowskiego arcydzieła, zachwycać się podziwianą powszechnie Hrabiną Te Kanawy czy wokalnie doskonałym Cherubinem Frederiki von Stade, to wrocławskie przedstawienie ma własny zespołowy wdzięk i głęboko zapada w pamięć. Mimo gwiezdnej obsady podczas premierowych wieczorów czuje się jego równy poziom w każdym szczególe. Jestem przekonany, że na co dzień zabrzmi podobnie przyjemnie i stanie się przebojem opery na co najmniej kilka sezonów.
...................................................
W.A. Mozart "Wesele Figara", reż. M. Weiss, kier. muz. F. Bottigliero. Premiera w Operze Wrocławskiej 3.01.2009

LALKA (Teatr Polski we Wrocławiu)

Na pytanie, jaka powinna być teatralna wersja „Lalki", lepiej sobie przed wizytą we wrocławskim Polskim nie odpowiadać. Bo po co potem konfrontować marzenie z rzeczywistością? Wystarczy, że będziemy musieli zestawić powieść Prusa, jej ducha, fabułę, styl, sceny i rysunki bohaterów z tym, co zobaczymy w teatrze. Wiktor Rubin porwał się na polską powieść wszech czasów, mając zapewne świadomość walki z wyobrażeniami widzów, z których prawie każdy „Lalkę" zna z lektury i filmów. Ale też było mu łatwiej podejmować inscenizacyjne decyzje, skoro nie uważa dzieła Prusa za arcydzieło. Tak wynika z wywiadu zamieszczonego w Internecie (www.teatrpolski.wroc.pl). W efekcie poszedł przede wszystkim swoją drogą, pisząc (z Jolantą Janiczak) sztukę na motywach książki, dodając teksty innych autorów, w tym Mickiewicza i Grossa. I wyszedł na tej kombinacji chyba najgorzej jak mógł. Ani nie osiągnął sukcesu, ani spektakularnie nie poległ.

Rubin bardzo się starał wpleść w opowieść Prusa współczesność, lecz i zostawić trochę z klimatu powieści. To przecież jest inscenizacja głośnej klasyki, nie byłoby w porządku, gdyby „Lalki" w „Lalce" nie było, cyniczny chwyt plakatowy nie przystoi poważnemu reżyserowi i szanującej się scenie. Przypuszczam, iż Wiktor Rubin zdaje sobie sprawę, że publiczność przychodzi na ten akurat wieczór, by zobaczyć Stacha i Izabelę, nie Jolę i Jarka. Jolę (Rutowicz) i Jarka (Jakimowicza) widujemy, nie wychodząc z domu. Za Wokulskim i Łęcką stoi pewna kulturowa legenda, a przynajmniej kontekst, od którego nie warto się odcinać. Więc na poziomie historii miłosnej teatr pozostaje literaturze wierny. On ją kocha szaleńczo, straceńczo i głupio, ona się nie daje zdobyć (czyli kupić). On postępuje według reguł handlowych, ona salonowych. Ani w XIX, ani w XXI wieku nie ma szans na porozumienie. Można się z losem pogodzić albo iść i się powiesić.

„Lalka" Prusa to oprócz świetnie podanego, choć konwencjonalnego romansu złożona historia społeczna, rozegrana tu i teraz, czyli wtedy i tam. Właśnie tutaj Rubin zwietrzył okazję do opowiedzenia własnych myśli o świecie dzisiejszej Polski. Arystokracja to tak zwani celebryci, osoby sławne, gwiazdy telewizji. Zamiast wielkiego obrazu flamandzkiego mistrza scenograf (brawa dla Mirka Kaczmarka) umieścił na teatralnej ścianie ogromne ramy, które od czasu do czasu wypełniają się kadrami reality show (tak zaprezentowany został wątek wizyty w Zasławiu). Bohaterowie wchodzą w role medialnych marionetek z Big Brothera, Wąsowska uwodzi Wokulskiego, Krzeszowscy się kłócą. Program ogląda Stawska w wynajmowanym pokoiku, komentując: Co tam robi Wokulski? Stawska (z wyczuciem kreowana przez Halinę Rasiakównę na kobietę bez przyszłości) jest dla Party-świata łopatologicznym kontrapunktem. Jej mały pokój stoi obok wielkiej sceny, jej (podarowany przez Rzeckiego) telewizor ma jakieś 20 cali, podczas gdy sceniczny olbrzym posiada zapewne i HD, i HDMI, Dolby Surround, Time Shifting. Ona zarabia poniżej średniej, może minimalną, oni toną w długach milionowych. Krytyka iluzorycznego, pasożytniczego świata celebrytów? Trochę to mało na główną ideę ambitnego przedstawienia.

Rozdźwięk między światem gwiazd, a rzeczywistością, w której na gwiazdy się spogląda, podkreśla jeszcze jedna scena. Wokulski dialoguje z subiektami, rzucając polską listą płac: Kielce, Piotr, 43 lata, kierowca w firmie transportowej, 1300 złotych, Łódź, Basia, 20 lat, ekspedientka, 800 złotych. Z każdym wymienianym imieniem z tej przydługiej wyliczanki coraz bardziej powłóczy nogami, by zwalić się w końcu na deski w symbolicznym geście współodczuwania. Wokulski filantrop, jak u Prusa. Jest nawet moment w przedstawieniu, kiedy Kinga Preis (Łęcka) rozdaje na widowni ulotki prosząc o wsparcie dla fundacji (jakby podczas kwesty w oryginalnej „Lalce"). Kilkakrotnie w sztuce zostaje zatarta granica między teatrem a życiem, choćby poprzez zapalanie świateł na widowni, są chwile, gdy aktorzy ujawniają, że grają. Przypomina się zrealizowany rok temu w tym samym teatrze „Hamlet". Z kolei, kiedy Wokulski rzuca Rzeckiemu: Wyp...aj z tym swoim pamiętnikiem!, przywołuje mimochodem „Wielką Improwizację" z „Dziadów. Ekshumacji", też Teatru Polskiego. Tam było: Wyp...ać! Będę improwizował. Mamy już zatem we Wrocławiu do czynienia z inscenizacyjnym cyklem transkrypcji klasyki na nowy język i dzisiejszy czas.

Celowo mało wspominam o aktorstwie, choć obsadzenie młodego Bartosza Porczyka w roli Stacha, zakochanego w starszej partnerce, wywoływało emocje i prowokowało do zaciekawionych komentarzy. Aktorstwo jest OK, bez fajerwerków i szczególnych wyróżnień, wszyscy trzymają klasę, czy to w epizodach, czy w większych rolach. A Porczyk-Wokulski daje radę, na miarę skrojonej przez reżysera postaci rozpiętej między konwencją a szczerością, działaniem a marzeniem o innym wcieleniu. Nigdzie mu nie jest wygodnie, próba nagości nie kończy się przełomem. To nagość w klatce własnych pragnień nie do spełnienia, przezroczystej jak tabloidowa pułapka ekranu na głównej scenie i klitka Stawskiej.

Przedstawienie Rubina można analizować, znajdując inteligentne pomysły, wyszukując odniesienia i cytaty, czasem trafione, czasem wciśnięte na siłę (licytacja z motywem żydowskich rozliczeń). To jeden z tych spektakli, których obejrzenia się nie żałuje, lecz do obejrzenia potrzeba nielichego samozaparcia. Bo przychodzimy na „Lalkę" jednak wg Prusa, a zastajemy wariacje na temat „Lalki". Zamiast dzieła - przymiarkę do dzieła. Nie twierdzę, że lepiej byłoby pójść na całość i wystawić tego Prusa bez sampli i skreczów (choć osobiście nie miałbym nic przeciwko). Ale może przynajmniej bez karkołomnych tez? Celebryci nie są dzisiejszą arystokracją, dostępu do ich świata nie bronią towarzyskie zasieki nie do przejścia i nie do kupienia. Tam, gdzie wszystko jest na sprzedaż, liczy się demon zysku, a w tej konkurencji wygrywa Wokulski, nie Starski.
............................................
LALKA na motywach powieści Bolesława Prusa, reż. Wiktor Rubin, premiera w Teatrze Polskim we Wrocławiu 20.12.2008

Nosowska OSIECKA

Z niemałym zaskoczeniem przyjąłem zapowiedź nowej płyty Katarzyny Nosowskiej, kiedy ogłosiła, że rok po znakomitym „Uniseksie” ukaże się kolejny album. Odetchnąłem, gdy usłyszałem, iż chodzi o piosenki Osieckiej, nie o odpadki po poprzedniej wspólnej produkcji wokalistki Heya i lidera formacji Pogodno, Marcina Macuka. Nosowska do Osieckiej jakoś tak naturalnie pasuje, pomyślałem wtedy. Może nawet bardziej niż Raz, Dwa, Trzy. Gorzej mi się zrobiło po przejrzeniu listy utworów wybranych na kowerski zestaw najpoważniejszej z kandydatek do ewentualnego tytułu polskiej wokalistki dwudziestolecia. Oj, czyżby rzeczywiście miało powiać nudą? - kolejna obawa nie dawała mi spokoju. Naprawdę przejęty zacząłem słuchać. Fan Nosowskiej i oprzytomniały już dzisiaj wariat na punkcie Osieckiej.

Klimaty są, nie da się ukryć, zadumkowo-jesienne, choć oczywiście nie jest to poezja śpiewana. Całości słucha się ciężko. Muzycznie pobrzmiewa tu niezdecydowanie między retro, a nowością. Raz zostajemy zaskoczeni elektryzującą nutą współczesnego jazzu lub rocka, innym razem czujemy się jak podczas pokazu filmu „Do widzenia, do jutra” ze świeżą ścieżką dźwiękową. Takie współwystępowanie dwóch różnych światów dobrze zresztą pasuje do treści Agnieszkowych tekstów i do ich wiecznie targanej lękami, tęsknotami, namiętnościami bohaterki. Kluczem do sukcesu powinien być tutaj wokal lub, jak kto woli, interpretacja. Córka Osieckiej, Agata Passent, napisała: Nosowska „doskonale rozumie tekst”, nie mizdrzy się i nie lukruje. To prawda. Tyle że ja nie pamiętam pierwszoligowych śpiewających kobiet, których wykonania przesładzałyby teksty (a często wiersze) Osieckiej. Jedyny Krajewski przychodzi mi teraz do głowy. I jeśli miałbym wybierać, bez wahania wziąłbym na bezludną wyspę „Strofki na gitarę”. Przy kawałkach Nosowskiej i Macuka mógłbym bowiem przemedytować pojawienie się na horyzoncie okrętu ratunkowego.

Nosowska przyznała, że na skraju emocjonalnego wyczerpania nagrywała tę płytę przez pięć dni i nocy. Że mocno i uczciwie pracowała. Warto było na pewno, bo mamy już z tego platynową płytę. Promocja jest piekielna, wszystkie kawałki można ściągnąć za grosze z Muzodajni, a gdy wybierasz pieniądze z bankomatu pewnej (największej) sieci, wita cię reklama właśnie tego albumu. Przyciąga też pewnie magia nazwisk i osobowości obu artystek. Nosowska przeżywa świetny moment w karierze, sama też na pewno się nie nudzi. Może wypełnić koncertowy wieczór solowym repertuarem albo z Heyem objechać całą Polskę, oferując replikę podziwianego MTV Unplugged (najtańsze bilety na wrocławski występ kosztowały 80 złotych). Jest poważną megagwiazdą, jeśli mierzyć obecność w mediach, pozycję na rynku czy tzw. znajomość marki. A przy tym nie nadwątliła wizerunku ani udziałem w reklamie (jak Kayah, Anna Maria Jopek), ani w cyklicznym widowisku telewizyjnym (jak wiadomo kto). No i to, co najważniejsze: artystycznie ciągle szuka, nie zawiesza aktywności, nie daje się temu polskiemu życiu uśrednić. Rzuca nieustanne wyzwanie i nie wyczekuje reakcji. Wydawać by się mogło, że zetknięcie nieśmiertelnej Osieckiej z takim zjawiskiem jak Nosowska to pomysł idealny.

Niestety. Kłopot albumu "N/O" polega na niefortunnym wyborze utworów, które nijak nie wzruszają. A wzruszenie było/jest największą wartością poezji Osieckiej. Czasem lepiej zaśpiewać coś po prostu, jak Andrzej Dąbrowski „Zielono mi”, a nie rozmyślać nad rozbudowaną aranżacją albo aktorską interpretacją. Czasami mam wrażenie, że dla autorów tej płyty ważniejsze były przekształcenia, muzyczne inscenizacje niż konceptualny przekaz, do jakiego wydawnictwo Macuka i Nosowskiej ma pretensje. W efekcie kiedy słucham pojedynczych nagrań, zbieram się na akceptację, gnieniegdzie się uśmiecham z zaciekawieniem („Kokaina”), ale aplikując sobie "N/O" w całości, piosenka po piosence, nie daję rady. Po numerze piątym („Jeszcze zima”) zaczynam wpadać w letarg, z którego wyrywa mnie okropne, przemyślone, parodystyczne „Uciekaj, moje serce”. Ładnie brzmią: fortepian, klarnet i trąbka, pięknie perkusja w „Na całych jeziorach ty”, najlepszym utworze albumu. Bronią się kompozycje (takich piosenek się już dzisiaj nie pisze), trwają wyjątkowe teksty jedynej Agnieszki Osieckiej. Zatem mogło być naprawdę porywająco, gdyby Nosowska z Macukiem przenieśli na "N/O" odrobinę energii z „UniSexBluesa”. Tymczasem ich najnowszy album celuje w piękno innego rodzaju, w melancholijny trans, którego nie udaje się osiągnąć. Bo brakuje emocji.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................................
Nosowska OSIECKA, QL Music, 2008