Monday, November 19, 2007

Wisława Szymborska MIŁOŚĆ SZCZĘŚLIWA

Z poezją miłosną Szymborskiej jest trochę tak jak z bohaterką jednego z najsłynniejszych wierszy. „Jestem za blisko, żeby mu się śnić”, „jestem za blisko, żeby mu z nieba spaść” – żali się kobieta leżąca obok mężczyzny swojego życia, kiedy ich wspólne życie wypełniło się przyzwyczajeniem. Partner-czytelnik, ktoś, kto lubi Szymborską, wysoko ceni jej bezpretensjonalną mądrość lirycznej przyjaciółki, też śpi sobie spokojnie, wiedząc, że ona jest blisko, na wyciągnięcie z półki i już zawsze będzie, dobra na każdą pogodę i przygodę. Do „złotych godów” i dalej, z tym samym poglądem na świat, przeczuciem kamiennego sekretu do niepoznania. A jednak gdy otwiera się ta książka i od razu nie zamyka po ostatnią stronę, zalewa nas nagła świadomość. Że chyba nie do bólu się znamy. „Non omnis moriar z miłości”.

Według samej autorki „Miłości szczęśliwej” i pozostałych wierszy na najstarszy poetycki temat, „nic dwa razy się nie zdarza”, więc i to spotkanie ze znanymi tekstami (i jednym dotąd niepublikowanym) musi być odmienne od poprzednich. Właśnie z powodu monopolu tematycznego. Takiej Szymborskiej jeszcze nie było, chociaż była. A może i my, dzięki jej twórczości między innymi, potrafimy się przekonać do porzucenia rutyny, obudzenia się w środku przedstawienia i pobudzenia nie dość na szczęście schowanej emocji? Opera, w której bierzemy udział, jest wprawdzie „bez tytułu”, ale gatunek wiadomy. Buffo, mieszczańska drama, ballada, komedia (z tych ludzkich). W każdej porządnej sztuce przychodzi moment spojrzenia w zwierciadło. Ono też kłamie tylko do pewnego momentu.

Chwila z Szymborską zawsze wymaga od czytającego dojrzałości, nawet gdyby to miała być dojrzałość intuicyjna. Nie każdy „urwany guzik”, „klucz do drzwi” mówi grozą, nie wszystko „zdarzyło się tobie”. Wspólnota odczuwania z noblistką życiowych sytuacji polega na jej niewiarygodnym darze łączenia w całość, w tym samym czasie, uogólnień i detali. Zwykle droga wiedzie artystę od jednego do drugiego, więc siłą rzeczy sztuce dolega następstwo. U Szymborskiej puenta nie jest niespodzianką, lecz wcieleniem tekstu, mogłaby stanowić środek bez szwanku dla wartości, bo towarzyszy każdej linijce od początku. „Gdzież ja się to znalazłam –/ od stóp do głowy wśród planet/ nawet nie pamiętając, jak mi było nie być”. Tak się zaczyna wiersz o incipicie „Nicość”, tak się ten wiersz kończy: „A mnie tak się złożyło, że jestem przy tobie./ I doprawdy nie widzę w tym nic/ zwyczajnego”. Ja też.

W krótkim posłowiu wydawca, Ryszard Krynicki, przyznaje, że opublikowanie miłosnej antologii tekstów Szymborskiej było jego marzeniem od dawna. Podobne ukazały się kilka lat temu we Włoszech i w Niemczech, na polski zestaw poetka nie godziła się do teraz. Hm, odpowiednią porę też trzeba umieć wybrać. Pięćdziesiąt pięć lat od debiutu i po dwóch latach od premierowego ”Dwukropka” jest obydwu tomów ciąg dalszy. Żadna tam powtórka z przeszłości, tylko „Miłość szczęśliwa”. „Dlatego żyjemy”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………
Wisława Szymborska MIŁOŚĆ SZCZĘŚLIWA, a5, 2007

Monday, November 12, 2007

Andrzej Bieńkowski SPRZEDANA MUZYKA

W jednej z opowieści tej książki Józef Piecyk, skrzypek, przyjmuje autora w lodowato zimnym pomieszczeniu, bo piec nawalił. Na pytanie, czemu go nie zreperuje, Piecyk odpowiada: „A bo jest już luty (…). Już nie opłaca się pieca naprawiać, bo zaraz będzie wiosna”. Logiczny wniosek. Podobnie jak ten, że „muzykant to musi wypić”, a etnograf musi dokumentować. Choć to się pewnie nie opłaca, nie można czekać. Z kolejną zimą czy wiosną wykrusza się przecież naród, a wiejska kultura odchodzi na coraz większy margines. Głuchnie bębnista Duda.

Wiejskie muzykowanie pozostaje niezmiennym fenomenem, ciągle istniejącym, nie wiadomo, jak długo. Młodzież szuka dziś innych form ekspresji, zwłaszcza na brytyjskim wygnaniu lub studenckim dorastaniu do nowej rzeczywistości. Ma wybór. Andrzej Bieńkowski zwraca uwagę na jeszcze jeden fakt. „Kończy się epoka kultury wiejskiej – pisze we wstępie – i coraz więcej ludzi i instytucji próbuje przy niej majstrować”. Bieńkowski jest malarzem, profesorem warszawskiej ASP, od lat rejestruje ludowe granie, notuje rozmowy z wykonawcami, fotografuje i filmuje to, czego nie ma w głównych nurtach. Także młodzi, jak Kapela ze Wsi Warszawa, dolnośląska Chudoba, sanocka Matragona i nie tak znowu mało innych muzykujących i nagrywających grup, jakoś nie trafiają pod strzechy bloków, gdzie panuje masowa wersja kultury. Z tym się trzeba pogodzić, autor „Sprzedanej muzyki” nie zamachnął się więc na wiatraki, lecz spisał obrazki usłyszane i wyciągnięte od bohaterów tamtego, innego świata.

Marian Pełka wspomina ojca, skrzypka, któremu raz na weselu nie pozwolono odpocząć. Pełka zagroził, że wrzuci skrzypce do pieca, mało się przejęli. „- A to wrzuć!” – mówią. No to dodał:
„- Ale pamiętajcie, jak skrzypce będą w ogniu, to zaczniecie hulać. Bez przystanku, cały dzień i noc”. Wtedy się opamiętali. Można tę anegdotę czytać jako historyjkę bez znaczenia, warto poszukać w „opowiadankach faktu”, jak woła na nie sam Bieńkowski, sensu. Nie żeby od razu znajdować przehulaną cywilizację jako przeciwieństwo dawnej prostoty. Raczej zdobyć się na szacunek dla własnego tempa, swojej wiary, wydobyć dźwięk z głęboko przesłoniętej czymś duszy i posłuchać melodii. Tego uczy książka o Gacy, Latosie, Zdrzaliku, Kędzierskim, barwna opowieść o „ostatnich wiejskich muzykantach”, oddająca im skromny, pozornie bezosobowy, ciepły hołd, zatrzymująca czas i postacie w czasie.

„Festyn dopiero się zaczyna. Pod parasolem siedzą starsi panowie z orkiestry dętej. Powoli piją piwo. Z otwartych okien klubu ryczy muzyka pop. Na dużym ekranie rozebrana Murzynka kręci zadeczkiem. Ogłuszeni dźwiękami starzy muzykanci siedzą w milczeniu”. Zagrać mają za chwilę. Jeszcze czekają na swoją kolej, jeszcze jej doczekają. Po nich zostanie książka, czasem trochę nagrań w radiowym archiwum, stary bęben lub skrzypce w domowym kącie. Któryś wnuk może sięgnie, zacznie szarpać lub stukać, na muzykologii namówi paru kolegów i założą zespół. Będą występować na festynach, opublikują płytę. Muzyka przetrwa. I nie będzie w niej fałszu, niestety, żadnego.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………
Andrzej Bieńkowski SPRZEDANA MUZYKA, Czarne, 2007

Wednesday, November 7, 2007

M.V. Llosa SZELMOSTWA NIEGRZECZNEJ DZIEWCZYNKI

Żwawo się ta książka zaczyna otwarciem znamionującym świetnego pisarza. Jesteśmy w samym centrum wydarzeń. Lato 1950 roku w karnawałowej Limie. Odbywają się ogólnoperuwiańskie mistrzostwa w mambo, a główny bohater, piętnastolatek, po raz pierwszy spotyka się z kobietą swojego życia, również wówczas nastoletnią Lily, która tańczy "w pysznym rytmie i z wielką gracją", "pokazując kolana i poruszając brzuchem i biodrami w taki sposób, że całe jej dziewczęce ciałko, modelowane co do jednej krągłości przez spódniczki i bluzki, zdawało się skręcać, wibrować i uczestniczyć w tańcu od stóp do głów". I wcale nie pochodzi z Chile, na imię też ma pewnie inaczej. Kobieta!

10 lat później Ricardo i Lily, a właściwie towarzyszka Arlette, zwiedzają Paryż, po tym, jak wpadli na siebie po dekadzie niewidzenia. On bierze udział w konkursie UNESCO dla tłumaczy, ona poznaje europejską stolicę kultury dzięki partyzanckiemu stypendium od Kubańczyków. Kochają się "z trudnością", on z zapałem zakochanego chłopca, ona biernie. Za jakiś czas zostanie żoną pewnego Francuza, Roberta Arnoux, panią Arnoux, co musi się skojarzyć ze "Szkołą uczuć" Flauberta. Tam bohater, Fryderyk Moreau, wzdychał z wzajemnością do mężatki, pani Arnoux właśnie, lecz związek okazał się niemożliwy. Po latach za nieudane życie obwini przypadek i epokę, na jaką przypadła jego młodość. Ricardo z powieści Llosy też mógłby dojść do podobnego wniosku. Obydwa czynniki przeszkadzające, okoliczności i czas, odegrają w losie Peruwiańczyka istotną rolę po prostu dlatego, że tak bywa z każdym, zawsze. I z tego także powodu "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" są książką do zajmującego czytania, lecz daleką od szczytowych osiągnięć autora "Rozmowy w katedrze".

Madame Arnoux, Lily, Arlette stanie się w toku fabuły jeszcze bardziej egzotyczna jako Kuriko czy Mrs. Richardson, udając Meksykankę. Ale naprawdę będzie tylko pretekstem lub może usprawiedliwieniem tego, co mężczyzna tej powieści nie zrobił. Mężczyzna, dodajmy, wykonujący zawód tłumacza, przekładający rzecz jasna Czechowa i Bunina, oczywiście swych ulubionych pisarzy. Akcja skończy się w Madrycie na początku lat 80., po drodze zmieniając burzliwe tło europejskich dziejów. Dziejów, które nie doprowadziły do tego, co zapowiadały, tak jak życie Ricarda nie spełniło pokładanych zamiarów. Kolejne rewolucje: komunistyczna, hipisowska, psychedeliczna, doszły do stanów rozkładu lub karykatury, nie przynosząc "wyzwolenia ducha", "ekspansji umysłu ludzkiego", lecz ludzkie problemy i dramaty. Symbole kulturowego przełomu, muzyka Beatlesów i Rolling Stonesów, zostały "wchłonięte przez establishment", stając się jeszcze jednym towarem do wyboru, maszyną do zarabiania pieniędzy.

W końcu niegrzeczna dziewczynka sprawi, że chłopiec zacznie pisać, nie tylko tłumaczyć. "Przyznaj, że dostarczyłam ci tematu na powieść" - powie fałszywa Chilijeczka do Ricarda. Odpowiedzią jest książka, którą może sobie przeczytać człowiek młody i stary. Choć i tak nie będzie to dla tego pierwszego przestroga, a dla drugiego wystarczające ukojenie. W świecie szelmostw naszego życia takie panują prawa. Czyż nie, grzeczny czytelniku?
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.....................................................................................
Mario Vargas Llosa SZELMOSTWA NIEGRZECZNEJ DZIEWCZYNKI, przeł. M. Chrobak, Znak, 2007

Sunday, November 4, 2007

Stefania Grodzieńska NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ

Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu można było zobaczyć Stefanię Grodzieńską w telewizji i usłyszeć, jak brzmi cudowny dar dowcipnego gawędziarstwa i ironią podszytego komentowania. Także otaczającej rzeczywistości. A dziś? Szkoda gadać, nie ma się z czego śmiać. Inny wiek, inna telewizja. Szczęśliwie, Grodzieńska nie daje o sobie zapomnieć, choć już w początkowej części swojej najnowszej książki wyraża własne wątpliwości. Czy aby potrzebne światu kolejne „wspomnienia chałturzystki”, która już nic nie musi i następne kawałki okazać się mogą nijakie, skoro wszystkie barwne wydarzenia z życia zostały wcześniej spisane i opublikowane?

Otóż nie wszystkie, jak uzmysławia mamie córka Joanna, gdy z zapewne szeroko otwartymi oczami słyszy o wpływie ministra Józefa Becka na rodzinne losy. Tego jeszcze nie było. „Nie było? No tak, mogło nie być. Jak się żyje ponad 90 lat, to nie da się opowiedzieć życia, minuta po minucie, nawet najbardziej dociekliwej córce” – konstatuje kobieta, satyryk, aktorka, matka, żona i ...zakochana we wnuku babcia. Cudownie - mruczy sobie pod nosem czytelnik, zagłębiony w lekturę przebojowej premiery literackiej miesiąca. A zachwycony recenzent weryfikuje swój sąd na temat literatury biograficznej. Są przypadki, gdy biografia nie jest w zastępstwie.

Te kąśliwie pogodne memuary jednej z nielicznych takich osobowości naszych niezabawnych czasów czytać warto również jako poradnik. I wcale nie chodzi tu o kombatanckie strofowanie właściwe stereotypowi starszej pani, lecz pełnokrwisty przegląd możliwości życia z charakterem. Wiem, że po latach sprawy wyglądają trochę inaczej, że dystans potrafi koić, nielekko fałszując realia, lecz z drugiej strony wydobyć to, co się liczy, dla czego warto podejmować codzienny trud i świąteczne szaleństwo. A od czasu do czasu zrobić porządki generalne. „Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania. Wszystkie zguby wyłażą” – radzi autorka „Nie ma z czego się śmiać”, trzepiąc dywan swych wspomnień.

Przy czym przyznaje: „spróbowałam powstrzymać się od czczej pisaniny i nie była to próba udana”. Pierwszą Damę do Opowiadania o Przedwojennych Kabaretach i Nie Tylko wciągnęła ta trzecia w dorobku autobiograficzna gawęda tak mocno, że słuchacz czyta tchem jednym, by śmiać się obficie. Choćby z listu, który wysłał do Grodzieńskiej obrażony Julian Tuwim w rok po wojnie, w chwilę po jej wizycie u niego i moment po przeczytaniu pewnej satyrycznej fantazji. O kontekst muszą się Państwo sami upomnieć, biorąc do ręki książkę, dość powiedzieć, iż list cały jest pokreślony, jedynie data, wzmianka o adresatce oraz „serdeczne pozdrowienia dla męża” się ostały.

Na zakończenie żona cytuje wywołanego do tablicy męża. „Życie jest jak fortepian: choć błyszczące, lecz czarne/ I nie warto się męczyć, bo to wszystko na marne./ Chciałem skończyć ze sobą, miałem dość tych dyrdymał,/ Ale jeden przyjaciel mnie na szczęście powstrzymał”, pisał kiedyś Jerzy Jurandot. Podobną przyjacielską siłę ma książka Stefanii Grodzieńskiej. Nie dodam nic więcej. Kto się zorientował, że to szampańska rzecz, wie, co robić.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.............................................................................
Stefania Grodzieńska NIE MA Z CZEGO SIĘ ŚMIAĆ, Latarnik, 2007

Monday, October 29, 2007

Andrzej Żuławski TE PANIE

Przyznam od razu, że do nowej książki Żuławskiego podszedłem z rezerwą. Relacjonowanie czyichś biografii wydało mi się bowiem dziwne, zwłaszcza w przypadku artysty obdarzonego tak dużą siłą wyobraźni. Ponieważ jednak Żuławski potrafił mnie nieraz wcześniej zaskoczyć, mimo uprzedzenia, nie spisałem „Tych pań” z góry na straty. I teraz, już po, mam mieszane uczucia.

Sam autor trochę się z tematu swojej opowieści tłumaczy na wstępie, cytując „kogoś niegłupiego”, kto podobno stwierdził, iż „po pięćdziesiątce mężczyźni przestają czytać tak zwaną beletrystykę, bo – jeśli czytają w ogóle – zdążyli przeczytać to, co się nagromadziło przez wieki, a nowe dobre książki trafiają się z rzadka”. Jakkolwiek błędna to diagnoza, każdy ma prawo do oceny, nie sprzeczam się zatem niepotrzebnie. Wystarczyłoby zrobić badania wśród profesorów literatury. Na pewno nie zdążyli w całości przeczytać nawet zbiorów ze swoich prywatnych bibliotek. Jeśli Żuławskiemu się taka sztuka udała, bez namysłu biję brawo i wstaję z miejsca, by wzmocnić siłę aplauzu. Zatem jeśli nie beletrystyka, to co? Biografie, odpowiada reżyser i pisarz, lub może raczej ostatnio bardziej pisarz i reżyser.

Może dlatego, że do pięćdziesiątki sporo mi brakuje, biografie uważam za literaturę zastępczą. Snucie ponad sześćsetstronicowej księgi o kobietach, na podstawie sporadycznie wymienionych źródeł, nie brzmi szczególnie zachęcająco. Tak jak mężczyzna-plotkarz po pięćdziesiątce. Lecz Żuławski z piórem w ręku się urodził, więc obronił ten pomysł, na tyle, na ile dało się go obronić. Pisze barwnie, często wtrąca własne trzydzieści groszy, wciskając czytelnikowi wiedzę mało przyswojoną w ekspresyjnej stylistycznie formie. To się czyta! By po pewnym czasie wymięknąć. Fragment (o Cziang-Kaj-szeku i Mai-ling):

„Łatwo jej nie było. Samolubna i zakochana w sobie panienka rozkochała się w małżeństwie, Cziangu, władzy, sławie, i w sobie (…). Cziang zawdzięczał jej wiele, i wciąż jej używał, ale ona mu się zużyła. Miał ją, jak zasmarkaną chusteczkę, wyrzucić, podczas gdy ona wciąż gotowa była do pucowania ich wspólnego piedestału. Czy był zazdrosny? Nie sądzę. Był sobą, a ludzie się zmieniają”.

Zaczynasz z zachwytem nad polotem frazy, kończysz wycieńczony tej frazy nadbłyskotliwością. Jakby się słuchało bywałej w świecie damy po salonowych przejściach. Zaciekawienie, fascynacja, zmęczenie. Cóż za elokwencja, odwaga, jakie doświadczenie i płynność, a potem: kiedy ona przestanie, nie przestaje, jakby się tu uwolnić. Tak pewnie Rooseveltowie wyglądali pożegnania z chińską generałową. Jeszcze raz się okazuje, że zbyt wiele to za mało na dobrą książkę, która w uniwersalnej czytelni wieków mogłaby pozostać na dłużej.

Atutem „Tych pań” są więc te panie, ich charaktery i losy. Dla nich warto się pomęczyć i dla od czasu do czasu rzuconych uwag gawędziarza. I to raczej nie tych, co dopowiadają komentarz do biografii. Najciekawsze są uwagi wetknięte na stronie, dotyczące spraw bardziej od jednostkowych dziejów generalnych. Choćby o historii jako dramaturgii, z nieprzypadkowymi bohaterami i celową plątaniną elementów szekspirowsko-czechowowskich. A tytułowe te panie to: siostry Mitford, brytyjskie arystokratki, z których jedna miała romans z Hitlerem, siostry Sung, kobiety najwyższych chińskich dygnitarzy oraz damy (hm) trzęsące francuskim dworem. Warto je poznać, mimo afektacji pośrednika.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
…………………………………………………
Andrzej Żuławski TE PANIE, Twój Styl, 2007

Monday, October 22, 2007

Gonzalo T. Ballester KRONIKA ZADZIWIONEGO KRÓLA

Lubię hiszpańskojęzyczną literaturę za tempo, cielesność i tę mądrą naiwność, z jaką bohaterowie doświadczają świata. No i za mrok, który czai się tam, dokąd słowo z założenia tylko zmierza. U Gonzala Torrente Ballestera, uznanego laureata prestiżowej nagrody Cervantesa, mamy to wszystko. Temat niby błahy, a podstawowy, gonitwę wydarzeń, choć właściwie dzieje się niewiele, rząd postaci potraktowanych z autorską sprawiedliwością. Ballester jest w tekście władcą absolutnym, co oznacza zarówno narracyjną biegłość, jak pozostawienie czytelnikowi pola do namysłu i domysłu. W chwili wydania „Kroniki…” był mężczyzną 79-letnim, bardziej być może wzdychającym do starych jurnych czasów, niż praktykującym odwieczne ludzkie zajęcie. To ciekawe, że właśnie artyści tamtej kultury piszą o tych sprawach najczęściej, także w sile wieku. I dobrze, bo na przykład młodzi Polacy zazwyczaj myślą o sprawach w ich mniemaniu wagi ważniejszej.

Ale „Kronika zadziwionego króla” nie jest żadną pornografią. Opis sceny erotycznej znajdziemy jeden, smakowity, chociaż zajście ma miejsce w klasztorze, w przytomnej obecności wyjątkowo ponurego dewota, przy wtórze psalmujących zakonnic. Książka Ballestera została osnuta wokół zachcianki młodego króla Filipa, który zapragnął lub zechciał (różnica niebagatelna) zobaczyć swoją małżonkę bez koszuli, nawet jeśli wcześniej bywała dość wysoko podciągnięta. Swój zamiar powziął po wyprawie na dziwki, nieodwracalnie zaniepokojony pięknem kobiecego ciała. Wydawałoby się, że rzecz jest z gatunku tych prostych. Wejść, rozebrać, ujrzeć, zwyciężyć. Ale tam, gdzie moc równą królewskiej dzierży sama inkwizycja, łatwych rozwiązań szukać trzeba z kandelabrem w dłoni i oczami naokoło nasłuchującej szczurzych kroków głowy.

Jeśli król spełni swoje żądanie, to popełni grzech, twierdzi wpływowy kapucyn Villaescusa, a wtedy Bóg ukarze Hiszpanię za uczynki rozochoconego młodzieńca. Bitwę z Niderlandami wojsko niechybnie przegra, flotę zaatakują angielscy korsarze. Więc nie wolno dopuścić do miłosnej schadzki króla z królową, zamykając możliwe przejścia w imię ochrony wiary i ojczyzny. Z czym sobie jednak Filip nie radzi, tam anioł (lub demon) pomoże, z wielką pomocą bardziej od młokosa doświadczonych przyjaciół. Przy okazji czytania tej kilka godzin zajmującej powieści o błyskotliwych dialogach i oszczędnie znaczących uwagach narratora, przypomną się i „Dekameron”, i „Niebezpieczne związki”, nawet „Mistrz i Małgorzata”.

Najlepiej książkę Ballestera pochłaniać dla rozrywki, jak literackie ciasto z bitą śmietaną. Jeśli ktoś zechce, poszuka w niej kawałków gorzkiej czekolady i kropli soku z rajskiego owocu. Zmaganie złego i dobrego, nierozstrzygnięte oczywiście, choć z hollywoodzkim wskazaniem na końcu i poetycko-fizyczną puentą, podpowiada taki kierunek. Dla mnie „Kronika zadziwionego króla” jest radą starego pisarza, z dystansu obserwującego intrygę życia, w którym już nie uczestniczy. Żeby, dopóki się da i więcej niż umiarkowanie, korzystać z ziemskich uroków, czasami przypominając sobie o wolności ptaka, co wleciał do ludzkiego mieszkania i z lękiem stara się znaleźć drogę powrotu. Że warto przycinać knot naszej świecy, jak to robi anielski hrabia Andrada podczas posiedzenia Świętego Oficjum. Niech świeci pełnym blaskiem zamiast tlić się niepewnym płomieniem. A jeśli idzie o wybór między obrazem z brzydkimi nagimi kobietami, czyli stylem flamandzkim, a włoską szkołą malowania pięknych nagich kobiet, wybór pozostawiam każdemu z osobna. Chyba tak chce autor. Byleby tylko były to kobiety nagie i wtedy, „kiedy czas po temu”.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………
Gonzago Torrente Ballester KRONIKA ZADZIWIONEGO KRÓLA, przeł. W. Charchalis, ZYSK i SKA, 2007

Wednesday, October 17, 2007

Edward Norman DOM BOGA

W jednym z październikowych numerów brytyjskiego pisma „The Spectator” Edward Norman recenzuje niewydaną u nas jeszcze książkową cegłę pióra Charlesa Taylora „Świecki wiek. Wycofanie Boga”. Taylor stawia pytanie: „Jak to się stało, że w ciągu pięciuset lat przeszliśmy z rzeczywistości, w której trudno było nie wierzyć w Boga, do rzeczywistości, w której niewiara przychodzi z taką łatwością?”. Odpowiedź nie jest łatwa ani natychmiastowa. Taylor ma z nią kłopoty, jako przyczynek do wyjaśnienia szkicując rozwój świeckiej edukacji, systemu pomocy społecznej, dawniej domen Kościoła. Ale na problem z (po)nowoczesnością natknął się także sam Norman, światowej sławy historyk religii, autor 20 książek, m.in. „Domu Boga”, dziejów architektury sakralnej. Ostatni, poświęcony naszym czasom, rozdział tej bogato ilustrowanej pracy zajmuje zaledwie 1/15 całości. Edward Norman twierdzi: „punkt ciężkości przesunął się z Europy i Ameryki Północnej do krajów rozwijających się – głównie na półkuli południowej”. Ze swojej perspektywy ocenia, że minął już czas wielkich budowli, bo grupy wiernych maleją, a i stylistyczna różnorodność sprawia dziś sporą trudność w odgadnięciu przynależności świątyni do określonego wyznania.

Zatem to, co w historii kościoła jako miejsca spotkań i kultu najciekawsze, pewnie już się wydarzyło. Edward Norman z zacięciem podsumowuje okres od pierwszych chrześcijan do współczesnego eklektyzmu, prowadząc swój wykład poprzez bizantyjski przepych i sekret, romańską surowość kamienną, majestat gotyku, harmonię klasycyzmu. Historyk przygląda się kształtom, kreśląc przy okazji arcyważne tło historyczno-społeczne. Dowiadujemy się, dlaczego średniowieczny kamień zastąpił rzymską cegłę lub drewno. Norman dowodzi, iż powody prozaiczne były istotniejsze od innych, „wymogi bezpieczeństwa w okresie najazdów wikingów, nietrwałość drewnianych konstrukcji narażonych na całkowite zniszczenie”, a nie symboliczna doskonałość kamienia zaważyły na formie romańskich budowli. To wtedy również pojawiły się pierwsze świątynie prywatne, fundowane przez rywalizujących ze sobą i Kościołem feudałów. Nierzadko bywało i tak w dziejach sakralnej architektury, że ambicje fundatorów przewyższały możliwości techniczne budowniczych. Po tym, gdy w 1284 roku runęło sklepienie katedry w Baeuvais, odbudowa trwała następne 40 lat.

Wśród fotografii i opisów świątyń z całego świata szukałem polskich śladów. Niestety, bez powodzenia. Przegraliśmy z arcydziełami Wenecji, Rzymu, Florencji, Paryża, Kolonii, Izraela, Austrii, Meksyku, Grecji, Wielkiej Brytanii, ale też z naśladowczymi budowlami Stanów Zjednoczonych. Jeśli nie liczyć jednego zdjęcia. Fotograf uchwycił na nim plenerowe nabożeństwo przy jednej z kapliczek Kalwarii Pacławskiej, podprzemyskiego ośrodka pielgrzymek. Norman ciągnie tu swoją tezę o „malejącym zainteresowaniu architektoniczną oprawą kultu i przesunięciu punktu ciężkości z budowli na wspólnotę i jednostki, które ją tworzą”. Wprawdzie polskie doświadczenia odbiegają od komentarza brytyjskiego badacza, ale my jesteśmy jednak europejską enklawą chrześcijaństwa.

Norman przyznaje, że jego analiza jest „niedoskonałym opisem wiary, ale nie jej istoty”, choć „pozwala dostrzec wspaniałość duchowego piękna”. Świat materialny, ziemski może być jedynie zapowiedzią przyszłego świata, lecz kościół jako miejsce posiada swoją moc, a historia świątynnych stylów pozwala lepiej zrozumieć dzieje Kościoła jako instytucji. I może rzeczywiście najważniejszy (i najpiękniejszy) sakralny symbol doczesnej przejściowości znajduje się w Barcelonie. Powstał na cześć świętej Rodziny i od nagłej śmierci swojego architekta Gaudiego w 1926 roku pozostaje niedokończony.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
……………………………………………………………
Edward Norman DOM BOGA. HISTORIA ARCHITEKTURY SAKRALNEJ, przeł. B. Mierzejewska, Arkady, 2007